↵
Wydana w 1984 roku książeczka opisująca głównie przebieg terapii w Monarze.
„Uklęknąć na krzywiźnie dłoni
Która rozpali nasze Jutro
Posłusznie poddać się pieszczocie
kształtowania
Dogonić szczęście za rogatką
Zasypać piaskiem inne dłonie”
Ryszard
Monar jest wymyślonym przeze mnie słowem, którym postanowiłem nazwać eksperymentalny Dom Życia dla Narkomanów w Głoskowie. Nie myślałem wtedy, że ten dom i życie w nim, będące swoistym wyzwaniem rzuconym dotychczasowym poglądom na problem narkomanii w Polsce, dadzą początek społecznej organizacji, którą utworzyłem z ludźmi, równie jak ja, ogarniętymi chęcią pomocy narkotyzującej się młodzieży.
Nie marzyłem nawet, że dotychczasowe, pojedyncze wysiłki osób, którym sprawa leżała na sercu, doprowadzą do stworzenia realnego programu walki zarówno o życie tych, którzy zbłądzili, jak i o życie tych, którzy jeszcze nie poznali „narkotycznego szczęścia”.
Program Monaru realizuje w tej chwili już jedenaście naszych domów, w których żyje około trzystu osób, ucząc się na nowo życia, poznając smak i koloryt codzienności, próbując stworzyć alternatywę dla dotychczasowej narkomańskiej egzystencji. Piętnaście poradni nadziei służy radą i pomocą tym, w których zakiełkowała bardzo wątła jeszcze chęć wyjścia z nałogu. Trzeba ją wzmocnić i podtrzymać, kończąc doprowadzeniem do podjęcia decyzji o uczestnictwie w programie Monar.
Zanim jednak doszło do powstania tak wielkiej sieci skutecznej pomocy narkomanom, zdarzyło się wiele w moim życiu. Chciałbym opowiedzieć trochę o tym, skąd wzięła się idea i co mnie osobiście skłoniło do zainteresowania się problemem narkomanii.
Już jako student psychologii klinicznej zajmowałem się ludźmi cierpiącymi – początkowo psychotykami, potem nerwicowcami, wreszcie chorymi na chorobę alkoholową. W ten sposób, poznając różne obszary chorób psychicznych, gromadząc doświadczenia i przeżycia dotychczas mi nie znane w 1974 r. znalazłem się w jednym ze szpitali psychiatrycznych, gdzie zaczynano zajmować się narkomanami. Moje pierwsze doświadczenia były gorzej niż złe. Po kilku dniach miałem niezbite przeświadczenie, że nie nadaję się do tej pracy, a co gorsza uświadomiłem sobie, że moja dotychczasowa praktyka terapeutyczna niewiele mi tu pomoże, że jestem kompletnie zdezorientowany zderzeniem się z jakże odmiennym, przerażającym i trudnym do ogarnięcia światem, jaki tworzy subkultura narkomanów. Czułem, jak niewielkie mam szansę wejścia w ten bardzo hermetyczny obszar. Czułem się jak rozbitek wyrzucony na wyspę, na której żyją ludzie mówiący jakimś niezrozumiałym językiem, o odmiennej kulturze i szokującej hierarchii wartości. Zacząłem próbować odnaleźć się w tym wszystkim, poszukiwać sposobu pomocy tym ludziom.
Na początek chciałem „kupić” narkomanów wypróbowaną przeze mnie metodą otoczenia ich opieką i zrozumieniem. Przy pierwszej konfrontacji wypadłem na idiotę, który nachalnie wchodzi w kaloszach do cudzego życia, zupełnie nie proszony o to, a chcący bardziej niż oni sami ulepszać je.
Był to dla mnie pierwszy, okrutny cios – rozbicie się mojej dobrej woli, zapału i naiwnego jeszcze altruizmu o mur ich inercji, niewiary, cynizmu. Zawsze wydawało mi się, że gesty przyjaźni, pomocna ręka, opiekuńczość są dobrą monetą, przyjmowaną przez wszystkich bez wahania. Tu spotkałem się z reakcją odrzucenia. Byłem nieznany w środowisku, podejrzanie dobry i łagodny. W ocenie narkomanów tak mógł zachowywać się tylko kapuś.
Postanowiłem wycofać się z robienia dobrze na siłę i przyjąłem maskę obojętności, zabarwioną jednak cieniem ciekawości naukowej. Tym razem było jeszcze gorzej. Uznano mnie za faryzeusza i określono jako niezwykle kiepskiego. Byłem załamany. Nie umiałem przekazać im, jak bardzo się mylą, że ja naprawdę chcę z nimi pracować, i że psychologia to nie mój zawód, ale powołanie. Miałem już dość mojej nieskuteczności i braku kontaktu z nimi. Postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę i powiedzieć im o tym, co czuję i myślę. Poszedłem na całość i otworzyłem się przed nimi. Dotychczas nie robiłem tego w moich działaniach z pacjentami, bo nie wymagała tego, jak sądziłem, sytuacja.
Naturalność moich reakcji, bezradność, ale i chęć działania, obnażenie się ze swoimi słabościami i niepewnością uczyniły mnie autentycznym w ich oczach, uzmysłowiły, że nie chcę podejść ich z pozycji lepszego, wszystkowiedzącego, mającego monopol na życie autorytetu, że nie kontynuuję postawy, której tak bardzo mają dosyć – kreowanej przez rodziców i nauczycieli bez zmazy i skazy. Wszystko to spowodowało, że u kilku chłopców „zaskoczyłem”. Zaczęto mnie traktować jak kogoś, z kim można od biedy pogadać.
I taki był początek. Zrozumiałem, że tylko naturalność, to, co we mnie tkwi: dobre i złe, może na nich podziałać. Sztuczność jest wychwytywana natychmiast i prowadzi do kompletnego fiaska pedagogicznego. Myślę, że poszedłem inną drogą, że zaskoczyłem ich nie znaną im dotychczas postawą partnerstwa, a moim atutem było nie to, że jestem lepszy od nich, ale to, że nie biorę narkotyków i chcę im pomóc. Był to pierwszy krok. Przepracowałem swój problem bycia z nimi, co wcale nie oznaczało, że stałem się skuteczny. Na oddziale regularnie brało się narkotyki i nikt z naszej kadry nic nie mógł na to poradzić, poza konstatacją faktu zaćpania kolejnej osoby.
Psychoterapie przypominały wspaniałe spowiedzi i przyrzeczenia poprawy. Wszyscy żyliśmy iluzją: oni, że wychodzą z nałogu, my, że pomagamy im w tym. Robili nas w konia w sposób niewyobrażalnie pomysłowy: teraz o tym wiem, wtedy nie podejrzewałem niczego. Techniki oszukiwania personelu medycznego przez narkomanów można by opisać w oddzielnym tomie, który spowodowałby chyba reakcję zwątpienia w celowość pracy wielu terapeutów zajmujących się narkomanami.
Kolejne afery narkotyczne na oddziale zaczęły nas bardzo przygnębiać. Czuliśmy, że popełniamy błędy, ale nie wiedzieliśmy, jakie, w którym momencie, w stosunku do jakich zachowań. Przypuszczaliśmy, że atmosfera Szpitalna nie sprzyja tworzeniu się zaangażowanych postaw, że może błąd tkwi w powielaniu utartego stereotypu przekraczania bram instytucji, w których niewiele zależy od nich samych i nie ma sytuacji wyzwalających w nich aktywność w kierunku wyjścia z nałogu, że traktują swój pobyt jako przymusowy.
Personel i pacjenci, my i oni – ten układ sił wyznaczał wówczas każde działanie. Marzyłem, aby wyjść ze szpitala i spróbować żyć z nimi prawdziwie samodzielnie, pragnąłem sprawdzić ich możliwości, które intuicyjnie wyczuwałem, a które niekiedy ujawniały się w drobnych epizodach życia szpitalnego.
Moje marzenia spełniły się niczym w bajce. Umożliwiono mi stworzenie oddziału dla narkomanów w Głoskowie. Był to podniszczony dworek, oddany nam bez wyposażenia umożliwiającego długotrwały pobyt; okolony trzydziestoma hektarami ziemi uprawnej, z walącymi się zabudowaniami gospodarskimi. Oczekiwano spokoju i zajęcia się tą młodzieżą tak, jak nakazywały programy pedagogiczne, skonstruowane również na okoliczność działań z narkomanami, nie różniące się w niczym od działań z innymi grupami tzw. trudnej młodzieży. Musiałem, od początku, ustawić program dwutorowo. Z jednej strony chciałem sprostać wymaganiom pedagogów, którzy byli moimi zwierzchnikami i myśleli kategoriami normalnej pedagogiki, z drugiej zacząłem konstruować plan działania, który poprzez eliminację błędów oddziału psychiatrycznego miał doprowadzić do powstania systemu skutecznego działania z narkomanami.
I tak miałem dwa programy: plan zajęć dla zwierzchników z oświaty, i drugi, nieco odmienny, bardziej surowy i rygorystyczny, który nie mieścił się w wyobrażeniach wielu pedagogów.
Na przykład – kiedy w pierwszych dniach naszego pobytu wywaliło szambo i zalało nam korytarze (młodzieży nie chciało się używać papieru toaletowego, tylko gazety), kazałem sprzątać wszystko gołymi rękami.
Wstawałem też razem z nimi o czwartej rano i biegliśmy skonani parę kilometrów po to tylko, żeby się zmęczyć i przemóc niechęć do robienia czegokolwiek na żądanie.
Sądzę, że mogłyby powstać co najmniej kontrowersje przy próbie oceny celu takiego działania. Na domiar złego ścinałem ludziom włosy, a właściwie to oni sami je ścinali, chcąc udowodnić, że są zdolni poświęcić coś dla nich bardzo drogiego dla walki o odbudowę swego człowieczeństwa. Takie ujęcie sprawy nie ma, jak myślę, zbyt wielu odpowiedników w klasycznej pedagogice i nie wiem, czy znalazłoby się wielu zwolenników tej metody. Wszystko, co robiłem, zawsze konsultowałem z całą społecznością, postanowiłem bowiem, że wspólnie stworzymy program mający im pomóc wyjść z nałogu.
W Głoskowie też na początku było branie narkotyków, picie wódki i niedbanie o cokolwiek. Powtarzające się sytuacje, zachowania i postawy ludzi, bardzo widoczne i uciążliwe we wspólnym życiu, były dla nas wszystkich źródłem nowych doświadczeń.
Dzięki wspólnym próbom i błędom powstał swoisty kodeks moralny, niezrozumiały często i szokujący dla ludzi spoza „Monaru”, dla nas będący próbą stworzenia takich podstaw życia w naszym domu, aby nie runął on pod naporem działań tych, którzy nie chcieli tego samego co my.
Tak powstało, między innymi, jedno z najbardziej kontrowersyjnych chyba i pozornie okrutnych praw naszego systemu: zasada bezwzględnego odrzucenia przez społeczność każdego, kto złamał abstynencję narkotyczną bądź alkoholową oraz – zmieniona teraz, ale przedtem przestrzegana – zasada nieprzyjmowania po raz drugi do „Monaru”. Nie było łatwo wprowadzić w życie prawo kary śmierci za branie, które jest przecież objawem trwającego nałogu. Można by powiedzieć, że analogicznie trzeba by wyrzucać ze szpitala tych, którzy mają powyżej czterdziestu stopni gorączki. Tak, to dobry przykład do porównania. Narkoman, który wziął w naszym domu ma czterdzieści stopni gorączki i jest czynnym, niezwykle zaraźliwym ogniskiem choroby. Albo zdecydujemy się go usunąć, albo zarazi innych i wtedy umrze wielu.
Jak się ma do tego idea humanizmu?
Ma się, bo usunięcie jest – jak sądzę – słusznym wyborem, nakazem moralnym w imię dobra bezbronnej reszty grupy, która walczy o swe życie. Nie można pozwolić, aby rozrywający się granat w ręku jednego człowieka rozerwał ich wszystkich.
Więc grupa czy jednostka?
Myślę, że w takim momencie zagrożenia odpowiedź może być jedna. Ratować zaćpanego narkomana w gronie nie biorących to tak, jakby kazać całemu oddziałowi żołnierzy iść na pole minowe po trupa kolegi. Nie można narażać całej grupy w imię szlachetnych, ale niesłusznych, jako decyzji szafowania ludzkim życiem, celów. Zdecydowałem się pomagać grupie, większości, co nie oznacza, że nie jestem załamany każdym odejściem na śmierć moich przyjaciół, którzy zdecydowali się choć przez krótką chwilę walczyć z nałogiem i których on pokonał. Ci, którzy odeszli, zaczynali brać i po pewnym czasie wracali do nas, prosząc o ponowne przyjęcie.
I tak zaczęło się błędne koło: wzięcie narkotyków, wyjazd, ćpanie, powrót. Zaczęły przewijać się pochody tych samych ludzi, opuszczenie domu przestało być groźne, a pobyt przestał być zobowiązujący do czegokolwiek i jednoznaczny. Stąd zasada jednorazowego leczenia, od której jednak później, w bardzo wyjątkowych sytuacjach, odstępowaliśmy. Powoli tworzyliśmy atmosferę skutecznego działania, coraz więcej ludzi trwało niezmiennie na stanowisku, że będą robić Monar na dobre i na złe. Autentycznie zapalano się do walki o życie, a ten entuzjazm porywał następnych. Zaczęły napływać do nas listy z prośbą o pomoc i popierające naszą ideę. Dodawało nam to sił do dalszego działania.
Doczekaliśmy się, po dwóch latach, pierwszych monarowców, ludzi, którzy ukończyli cały cykl nauki życia. Na nich oparliśmy następny etap działań. Mieliśmy już żywe przykłady efektywności naszej pracy, teraz poszło już dużo łatwiej.
Głosków stał się legendarnym ośrodkiem, w którym można wyjść z nałogu. Wielu z powodzeniem ukończyło ten swoisty uniwersytet życia. Są pośród nas wolni, wspaniali ludzie. Te sukcesy przekonały mnie, że trzeba stworzyć następne domy Monaru, gdyż jest coś nieuczciwego w stwierdzeniu, że im się udało, przy świadomości, że jest wielu innych, którzy umierają. Byliśmy szczęśliwi, że nam powiodło się i chcieliśmy pomóc jak największej liczbie narkomanów.
Dzięki poparciu Ministerstwa Zdrowia i władz, przy coraz większym zrozumieniu społeczeństwa, zaczęły powstawać następne domy Monaru, w których wielu narkomanów rozpoczęło walkę o życie. Każdy z nich kieruje się podobnymi zasadami jak Głosków, spaja je jednolity system monarowski, który – oczywiście – interpretowany jest przez pryzmat różnorodnych osobowości terapeutów, którzy w nich pracują.
Ja, osobiście, jeżdżę po wszystkich ośrodkach, spotykam się z młodzieżą i kadrą. Konsoliduję zespoły, uczę i staram się przelać w nie te doświadczenia, które sam zdobyłem. Cieszę się, że system Monar jest powtarzalny, że może być skuteczny nie tylko w moich rękach. Oczywiście, musi upłynąć Wiele czasu, zanim będziemy mogli powiedzieć, że obrany kierunek działań jest najlepszy ze znanych nam, choć wątpię, czy może być coś w pedagogice, czego by nie mogli ulepszyć inni, którzy przyjdą po nas.
Chcę przedstawić Państwu moje przemyślenia i przybliżyć choć trochę to wszystko, co robimy w Monarze. Pisałem to jednym tchem, na emocjach, tak, jak na emocjach podchodzę do moich przyjaciół z Monaru. Mimo że trwa to wszystko już parę lat, w dalszym ciągu przeżywam niezwykle mocno to, co robię, i myślę, że nie można inaczej. Jest więc w tych notatkach chaos, brak ciągłości jednego tematu, dygresje, np. w trakcie opisu jakiejś fazy nauki życia nasuwa mi się inny wątek i ciągnę go, dopóki starcza mi argumentacji. Jest to luźne opowiadanie, mające formę rozmowy z czytelnikiem. Myślę, że te nie ułożone myśli tchną jednak autentyzmem, pisane przez praktyka mogą dla niektórych czytających być źródłem inspiracji do własnych działań. Nie znam zbyt wielu opracowań pisanych od serca, a jeśli z takimi się zetknąłem, zawsze robiły one na mnie wielkie wrażenie. Myśli, które tu przedstawiam, nie pretendują do oryginalności i miana naukowych odkryć, są tylko zbiorem przemyśleń i sposobów ich realizacji przez autora niniejszego opracowania.
I jeszcze jedno.
Wokół Monaru i mojej osoby narosło wiele różnego rodzaju legend i mitów, szczególnie wśród narkomanów. Mam nadzieję, że ten szkic zdoła choć trochę przybliżyć zainteresowanym to, co robimy. Nie zamierzam natomiast nikogo przekonywać do Monaru. Ja sam bardzo się zmieniłem od czasu, kiedy przed paroma laty zaczynałem. Byłem wtedy programowo twardy i bezwzględny. Narzuciłem sobie taką rolę, bo była ona wówczas najbardziej potrzebna w sytuacji tworzenia czegoś nowego, co można porównać do torowania śladów w kopnym śniegu.
Muszę przyznać, że nie za bardzo odpowiada mi rola twardego faceta. Jestem raczej człowiekiem łagodnym i przyzwalającym, i taki byłem przez dziesięć lat mojej praktyki z chorymi psychicznie. Narkomani narzucili mi inny styl, gdyż takiego, jak sądzę, potrzebowali, a ja chciałem i nadal chcę im pomagać.
Teraz moja rola jest inna. Można by ją przyrównać do roli superwizora, który pomaga rozwiązywać problemy zarówno młodzieży, jak i kadrze pracującej w ośrodkach. Z żalem muszę stwierdzić, że dawniej, w roli lidera Głoskowa, będąc z młodzieżą całymi dniami, czułem się lepiej niż teraz, będąc wszędzie, ale po kilka, czy kilkanaście godzin dziennie. Niekiedy, gdy jestem bardzo zmęczony ciągłymi podróżami, żałuję, że nie jestem pośród młodzieży w jednym Domu, nie mogę-znając dogłębnie jej życie-próbować pomóc jej w powrocie do normalności, tak jak to robiłem kiedyś. Przychodzi mi jednak zaraz na myśl, że jest wielu młodych ludzi, którzy chcą pomóc narkomanom i moje doświadczenia, jak sami twierdzą, przydadzą się im w ich własnej drodze skutecznej pomocy cierpiącym.
Narkomania
Narkomania – słowo, które kojarzyło się nam przez dziesiątki lat z najgorszymi sprawami gatunku ludzkiego, przyrównywane do zbrodni, zboczeń i moralnego dna – jest naprawdę określeniem okrutnego w swej wymowie stanu duszy i ciała człowieka, który nie potrafi żyć we współczesnym świecie, wymagającym bezwzględnego przystosowania się do napięć, konfliktów, szczurzego wyścigu, którego upragnionym końcem ma być za wszelką cenę sukces.
Narkoman jest w gruncie rzeczy bezbronnym człowiekiem, pełnym sprzeczności i lęków, pozbawionym naturalnej odporności na stres codziennej egzystencji, pogardzanym przez bliskich i społeczeństwo, zagubionym i bezwolnym. Narkotyk jest dla niego jedyną, znaną mu i dostępną formą obrony przed bólem istnienia, paradoksalnym schronem, w którym przyjdzie mu kiedyś zginąć.
Społeczeństwo, ze swymi oczekiwaniami i wymaganiami, pozornie tylko jest gotowe do przyjęcia narkomana na swoje łono, udając jakże często, że chce mu dać możliwość normalnego życia.Przecież naszą normą jest nieraz fałsz, obłuda, gra pozorów. Narkoman czuje tę warstwę pozoru i fałszu, która kryje się pod propozycją przejścia na stronę normy.
A tak naprawdę, to nie za bardzo przecież lubimy odmieńców, jakimi są narkomani. Sądzę, że nie potrafimy ich akceptować, gdyż są niejako uosobieniem naszych wad, mając zbudowany z nich swój kościec moralny. Nie zechcą oni skorzystać z naszej wyciągniętej nieszczerze pomocnej ręki, póki ta ręka nie będzie symbolizować autentycznej, partnerskiej propozycji pomocy bez wymówek i łajań. Potrzebna jest do tego pokora, szacunek dla cudzego nieszczęścia, a także wiara w człowieka i jego wielkie możliwości.
Trzeba chcieć i umieć pomóc tym ludziom, aby móc dźwignąć ich z mogił, do których wchodzą za życia. Aby tego dokonać, musimy głęboko ich zrozumieć, a przez to pokochać takimi, jakimi są z całym ich dobrem i złem. Przecież brud, jakim są pokryci, a który tak bardzo nas mierzi, pochodzi ze śmietniska naszego zła, na które wyrzucamy codziennie nasze świństwa w postaci kłótni, faryzeuszostwa, chamstwa, kłamstwa i nieuczciwości.
Narkomani odrzuceni często przez własnych rodziców, pozbawieni przez to wzorów do naśladowania, są w gruncie rzeczy bezbronni, a przez to niezwykle podatni na przyklejanie się do nich wszelkich nieczystości. Powinni oni być naszym wyrzutem sumienia, będąc przecież tworem naszego nieudanego życia osobistego i społecznego. To my tworzymy tę społeczną plagę, lekceważąc pochopnie to, co w życiu najważniejsze: miłość do drugiego człowieka; burząc poczucie bezpieczeństwa i godności, rwąc nici przyjaźni, depcząc bliźniego w imię własnych, niegodnych celów. Wielu spośród nas zostaje narkomanami, wchodząc nieświadomie do krainy ułudy szczęścia, która wciąga ze straszliwą siłą w głąb otchłani, na samo dno bólu, rozpaczy i strasznej śmierci.
W narkomanii nie ma problemu nieuleczalności. Jest to termin ukuty z naszej bezradności i niewiedzy. Powinien on zniknąć ze słownictwa pojęć dotyczących tych ludzi, gdyż jest on jedynie wyrazem naszej niemożności i nie może być dla nas usprawiedliwieniem wobec ludzi oczekujących pomocy.
Moim wielkim marzeniem było stworzenie uczciwego systemu działań z ludźmi, którzy zgubili się kiedyś, lub których zgubiono w życiu, zabłąkanymi w obszarach nieudanego w ocenie społecznej życia, gdzie normą moralną jest inna norma, różniąca się od powszechnie uznawanych, zaś codziennością lęk i zagrożenie. Każdy system pedagogiczny musi opierać się na jakiejś koncepcji moralnej i pewnych założeniach teoretycznych.
System Monar, o którym chcę Państwu opowiedzieć, jest eklektycznym zbiorem założeń i myśli wielu wielkich pedagogów, takich jak: Pestalozzi, Flanagan, Makarenko, Korczak, na których opierając się pragnąłem nauczyć siebie i innych miłości do młodzieży, wrażliwości na bogactwo ich osobowości, pokory, ofiarności, energii i uporu, a przede wszystkim partnerstwa i myślenia o innych w kategoriach dobra, a nie zła. Ta fanatyczna wiara w pokłady dobra i wielkich możliwości tkwiących w każdym człowieku, bez względu na to, kim jest w obecnej chwili, pozwala mi zawsze głęboko i szczerze wierzyć, że tym razem na pewno się uda.
Moją koncepcją moralną jest zbiór zasad Kościoła katolickiego, które interpretuję przez pryzmat mojego świeckiego życia, pełnego przecież nieuchronnych błędów. Zdaję sobie sprawę z odstępstw od czystych prawd i przykazań, które jednak, poprzez patynę świeckości, nabierają wymiarów osiągalnych dla tej młodzieży. Mniemam, iż uczę ich życia godnego, w którym jest zawsze miejsce na Boga, miłość bliźniego, uczciwość i ofiarność wobec Ojczyzny.
Każdy człowiek, zajmujący się młodzieżą, musi nieuchronnie zadać sobie pewne pytania i starać się na nie odpowiedzieć:
Skąd wiem, że to jest słuszne?
Czy mam prawo ingerować tak głęboko w ludzką osobowość?
Kto dał mi prawo decydowania o losie ludzi znajdujących się pod moją opieką?
Czy błąd popełniany przez człowieka, za który dzisiaj karzemy w imię jakichś założeń, jutro nie okaże się czymś zupełnie odwrotnym?
Wydaje mi się, że odpowiedź na te trudne pytania może brzmieć tak: człowiek jest omylny i błądzący, jednak musi dokonywać wyborów, decydować w imię dobra ludzi, często za nich, gdyż w przeciwnym wypadku może nie zdołać w porę pomóc im w powrocie z ich śmiertelnej drogi. Sumienie jest jedynym zwierciadłem, w którym odbijają się nasze błędy, trzeba umieć natychmiast je korygować.
Człowiek pracujący z narkomanami musi być bardzo otwarty na własne błędy, gotowy do natychmiastowego przyznania się do nich i naprawienia ich.’ Znajduje się on pod ciągłą surową kontrolą młodzieży i nie może pozwolić sobie na jakąkolwiek ekstrawagancję czy fałszywy krok. Praca z tą młodzieżą należy do najtrudniejszych zadań stojących przed nami. Nieraz jeszcze wrócę do tych spraw.
Prawie wszystkie znane mi instytucje w Polsce, których celem jest pomaganie tzw. trudnej młodzieży, są zorganizowane na zasadach kombinatów lekarsko-psychologiczno-pedagogicznych, w których młody człowiek jest zaledwie małym trybikiem, podmiotem w ogromnym mechanizmie zależności i podległości. Być może, kombinat taki jest użyteczny przy chorym ciele, które wymaga troskliwej opieki i wielu zabiegów, natomiast tam, gdzie przede wszystkim chora jest dusza, potrzeba przestrzeni życiowej, luzu i swobody działań samej młodzieży. Musi ona czuć, że wszystko od niej zależy, wszystko, a to, co ją otacza, może ulepszać, zmieniać, przebudowywać.
Pedagodzy często, niestety, stwarzają namiastkę domu dla młodzieży, którą wychowują, udając, poprzez manipulację, że od niej samej dużo zależy. W rzeczywistości jest to wierutne kłamstwo. Dorośli, myślę, prawie nigdy nie zaryzykowaliby oddania młodzieży we władanie domu, gospodarstwa, władzy ustawodawczej i wykonawczej. Pomoc, owszem, ale zawsze z przytłaczającym ich udziałem. A to jest jedynie zabawa w prawdziwe życie, a nie życie, którego trzeba uczyć się metodą prób i błędów, powoli, ale samemu.
Te oczywiste w moim mniemaniu prawdy są bardzo rzadko stosowane w praktyce wychowawczej. Generalnie mówimy o partnerstwie, a jesteśmy dalecy od tej zasady. Wymagamy uczciwości – będąc często nieuczciwymi, wprowadzamy dyscyplinę – a sami jesteśmy chaotyczni i łamiemy regulamin. Ta rozbieżność między wymaganiami a ich realizacją, rozmijanie się w słowach i czynach jest głównym powodem naszej małej skuteczności w działaniu z trudną młodzieżą.
Posłużę się w tym miejscu przykładem ilustrującym rozmijanie się teorii i praktyki. Wizytowałem kiedyś ośrodek resocjalizacji, o którym fama głosiła, że jest bardzo nowoczesny i prowadzony niezwykle interesująco. Rzeczywiście, to, co ujrzałem, było fascynujące. Piękne pokoje, urządzone w różnorodnym stylu, czystość i ład. Kierownik tego ośrodka opowiadał o programie pracy z ludźmi i było to niezmiernie przekonujące. W pewnym momencie wyszedłem z ogólnego zebrania „ważnych” i niechcący wszedłem do jakiegoś pomieszczenia, które okazało się toaletą pełną stłoczonych ludzi. Zapytałem, czy są pacjentami. Okazało się, że tak, i mają przykazane nie wychodzić stąd do końca wizytacji. Jeden z nich opowiedział mi pokrótce, jak wygląda prawda o ich ośrodku. Byłem trochę zaszokowany takim obrotem sprawy, ale wzbogaciłem się przez tę przygodę o nowe doświadczenia.
Myślę, że w domach Monaru, choć wygląda to na chwalenie się, nie ma takiej rozbieżności w teorii i praktycznej jej realizacji, choć dużo ludzi jest przekonanych, że nie różnią się one zbytnio od wielu pomników naszej niemożności pedagogicznej.
Musimy pamiętać, że głębokie zaburzenia zachowania można korygować głównie poprzez osobiste oddziaływanie i własny przykład.
Wychowanie człowieka to nie manipulowanie nim poprzez system nakazów i zakazów. Nic, ponad danie siebie młodzieży nie da się zrobić. Im bardziej autentyczni będziemy w wychowywaniu, im więcej damy z samych siebie, tym większe osiągniemy efekty w postaci zmian w jej zachowaniu, poglądach, trwałych nastawieniach.
Poruszam to wszystko dlatego, że praca w systemie pedagogicznym Monar powinna być zbliżona do tych zasad. Bez przestrzegania ich nie można nawet marzyć o minimalnych efektach, a cóż dopiero o zmianie postaw czy hierarchii wartości młodzieży, którą dano nam pod opiekę. Młodzież ta oczekuje od nas tego, o czym pisze młoda narkomanka do mnie:
„Przyjacielu mój
Daj mi trochę siebie,
siłę, odwagę, zaufanie do ludzi
Ciężko odzyskać stracone lata
kiedy jedynym pragnieniem
była pompka, kompot,
czasem śmierć.
Chcę żyć inaczej.
Dałeś mi już wiele,
lecz jeszcze za mało
Za mało, by mieć radość życia
podziwiać piękno
pozbyć się wątpliwości
Godzić się z najbardziej gorzką prawdą
z rozczarowaniem, bólem
Daj mi więcej
Przyjacielu mój
daj mi trochę siebie,
bym mogła i ja dać innym.”
Trzeba uświadomić sobie, że przy rozwiązywaniu problemu narkomanii mamy do czynienia z wielowarstwowością różnorodnych postaw u młodego człowieka. Na samym dnie, w zakamarkach niedostępnych z pozoru nikomu, znajduje się warstwa dobra, nie spaczone marzenia, zdrowe ambicje, uzdolnienia, słowem – warstwa idealna. Pokrywają gruba powłoka zaburzeń zachowania, wykształcona między innymi poprzez nieprawidłowości okresu dzieciństwa i młodości. Plątanina niespełnionych nadziei, skrytość, agresja, zaburzona samoocena, kompleksy itp. tworzą warstwę nieprzystosowania, stanowiącą idealną pożywkę pod powstanie trzeciej warstwy – będącej niejako jej owocem – warstwy narkomanii, z jej brudem narastającym w trakcie rozwoju nałogu, związanym z życiem narkomana, które podporządkowane jest bez reszty narkotykowi i sposobom jego zdobywania. Bezwzględność, oszustwo, cynizm, a nieraz i okrucieństwo, w końcu przestępstwo – oto, oprócz innych nie wymienionych tu objawów, zawartość tej wierzchniej warstwy osobowości narkomana, która tak bulwersuje społeczeństwo i każe mu, jak dotąd, jedynie potępiać tych ludzi.
Tak opancerzony przychodzi młody człowiek do „Monaru”. Maska narkomana to pierwsza zapora w dojściu do niego, do tkwiących w nim zasobów życiodajnego dobra. Trzeba ją zdjąć, ale w taki sposób, żeby otwierając człowieka nie naruszyć istoty jego człowieczeństwa, jego godności, aby nie przeciąć delikatnej sieci prawidłowych połączeń, które poprzerastane są rakową tkanką aktualnej postawy narkomana, nastawionej na branie za wszelką cenę, depczącej elementarne zasady ludzkiego współżycia.
Operacja zdjęcia maski, której dokonuje się na pierwszym spotkaniu terapeutycznym z nowo przyjętym, jest częstokroć najboleśniejszym z zabiegów terapeutycznych w całym okresie pobytu w domu „Monaru”. Przypomina to zabieg wyrwania bolącego zęba, który trzeba najpierw rozchwiać i podważyć, zanim się go wyjmie. Trzeba dokonać cięć umożliwiających nowicjuszowi, który zdecydował się na walkę z samym sobą (czytaj: z narkomanem), spojrzenie w głębię zła narosłego w toku działań narkomańskich. Musi on sobie uświadomić i pozwolić, aby uświadomili mu to inni, ile – stracił przez nałóg, dokąd zaszedł i jaki jest jego stosunek do ludzi i samego siebie.
Dokonać tego wglądu można tylko w atmosferze pełnego zrozumienia ze strony otaczających go, w tym trudnym dla niego momencie, ludzi, a także uświadomienia mu, że oni też byli kiedyś tacy sami jak on. Tylko ci młodzi ludzie, przebywający w domu Monaru, mają prawo zadawania pytań okrutnych, tylko oni, którzy przeszli niedawno swoją gehennę oczyszczenia, mogą niszczyć – często w bezwzględny, ale i bezbłędny sposób – rakową tkankę nałogu. Nie dokona tego nigdy terapeuta sam. Grupa terapeutyczna jest tu nieodzownym narzędziem. Kierując się własnymi, bogatymi doświadczeniami z przeszłości i intuicją, jest ona w stanie rozszyfrować postawę lawirującego i próbującego usprawiedliwiać się człowieka, który za wszelką cenę chce dobrze wypaść.
Przyjmowaliśmy kiedyś chłopca, który wrył się w moją pamięć z powodu tragizmu postawy, jaką wtedy, przy pierwszym spotkaniu z nami, zaprezentował. Nigdy nie potrafię przyzwyczaić się do nieprawdopodobnych oszustw popełnionych w celu osiągnięcia upragnionego narkotyku.
Chłopak, 24 lata, z rozbitej rodziny, biorący 8 lat, w tym 6 lat w ciągu, to znaczy bez przerwy. Brał kompot, który sam produkował. Bardzo zniszczony fizycznie i psychicznie. Pięć dni odtruwany w szpitalu i, oczywiście, nie odtruty tak, jak należy. Trzymał się dosłownie na ostatnich nogach. Po sakramentalnym pytaniu kogoś z grupy: – Czy wiesz, na co decydujesz się, przychodząc do Monaru? odpowiedział: Oczywiście. Dojrzałem już do całkowitego zerwania z tym świństwem. Straciłem przez narkotyki wszystko.
Przemowa była śliczna i przekonywająca.
– No dobrze, stary – powiedział w końcu ktoś – ale może przejdziesz do konkretów.
– Do jakich konkretów? – zdziwił się delikwent – przecież ja już wszystko powiedziałem.
– To, co powiedziałeś, mówiłeś pewnie każdemu lekarzowi, który pytał cię o twój życiorys.
– Tak – przyznał się – a o co chodzi, czy mam zmyślać?
– Nie! Powiedz naprawdę, co straciłeś ćpając.
Chłopak zaczął płakać. Mówił o rzeczach strasznych, o tym, że chciał zabić swoje dziecko i jak się do tego zabierał, opowiadał o swoim upodleniu i o robieniu dosłownie wszystkiego, aby brać za wszelką cenę. Nastąpiła cisza. Prawie wszyscy ulegli atmosferze tej niesamowitej, tragicznej opowieści o dnie ludzkiego życia. Łzy dopełniły reszty.
– Przyjmujemy go, mówi prawdę, tak było.
– No to co z tego, że tak było, ale on nie jest szczery z nami – powiedział chłopak z dwuletnim stażem pobytu. Ja także czułem, że coś jest nie tak.
– Dajecie się robić, że głowa boli, nie widzicie, że on ma nas głęboko gdzieś.
Poparło nas paru innych chłopców. Zaczęliśmy naciskać go, atakować. Grupa zaczęła lekko szemrać, ktoś wzruszył ramionami na znak, że chyba nam odbiło.
I nagle on się otworzył.
– Tak bardzo chcecie znać prawdę, no to ja wam powiem. W ogóle nie chcę tu być, chcę przetrwać, bo mam taki układ.
– No mów, stary, dobrze mówisz – zachęciłem go ciepło. Spojrzał na mnie i zaczął:
– Ćpanie mam sto metrów stąd, pod cegłami. Myślę tylko o tym, żeby wziąć. Kumple dowiozą mi, kiedy będę chciał. Wiem, że to nie ma sensu. Przegrałem kolejny raz, zaraz idę, nie mógłbym tu zostać.
Reakcja grupy była taka, jakiej oczekiwałem:
– To fajnie, że się odkryłeś. Czy sądzisz, że ja byłem inny – perswadował bezzębny chłopak. Śliczna dziewczyna, siedząca obok nawracanego poklepała go po plecach:
– Kochany, tu sami swoi, jak bym ci powiedziała o sobie, to byś zwątpił.
– No to opowiedz – zachęciłem ją i przestaliśmy nagle zajmować się tym chłopcem.
Został pośród nas, przysłuchując się opowieściom innych. Już nie bierze. Niedawno ożenił się i razem z żoną zaniósł dyplom ukończenia szkoły na grób matki, która nie doczekała tej szczęśliwej chwili zmartwychwstania własnego syna.
Dużo czasu musi upłynąć, aby uzyskać rzeczywisty wgląd w narkomańskie wnętrze. Mechanizmy obronne, ukształtowane przez wiele lat trwania nałogu, bronią skutecznie dostępu do zrozumienia istoty brania, a przez to konieczności wyjścia z nałogu. Trzeba cierpliwie czekać, aż młody człowiek zorientuje się, po co tu jest i czemu służy zespół stosowanych w Monarze działań. Ci, którzy zostają, nawet nie rozumiejąc i buntując się, ale zawierzając nam jednak, robią pierwszy, niezmiernie trudny, ale niezwykle znaczący krok na nowej drodze.
Nowicjat
Pierwszy etap nauki życia nazwaliśmy nowicjatem, według wzoru działań wielu klasztorów. Zadaniem nowicjatu jest przygotowanie człowieka do zrozumienia przyczyn sięgania po narkotyki, choć tak naprawdę jest ich przecież tak wiele, jak wielu jest różnych ludzi. Warto jednak znać choćby główne powody brania, gdyż pomaga to bardziej świadomie znosić ciężary, które niesie ze sobą nowicjat.
Od pierwszej nieomal chwili nowicjusz staje przed wysokimi wymaganiami ze strony grupy. Są to początkowo zadania dotyczące elementarnych spraw związanych z samym sobą, jak: czystość, punktualność, zdyscyplinowanie, a także związanych z włączeniem się w cykl życia domowego, którego istotnym elementem jest wspólna praca.
Jak już pisałem, system oparty jest na doświadczeniach, z których wynikało, że dotychczasowe niepowodzenia polegały na wprowadzaniu narkomanów w pewne gotowe, zinstytucjonalizowane struktury, podtrzymujące w dalszym ciągu ich postawy inercji i nie wyzwalające własnej aktywności życiowej.
Mój eksperyment nie opierał się więc jedynie na mechanicznym przeniesieniu ich w inne miejsce, które nie było szpitalem psychiatrycznym czy inną instytucją, ale na ustawieniu ich w takiej sytuacji, w której nie mieliby już alibi, że to inni zawinili, że na układy nie ma rady, że stworzono coś, co ich nie satysfakcjonuje, ale nie mogą przecież tego zmienić. Powiedziałem im: „Mamy coś, z czym możecie zrobić, co chcecie, stwórzcie tutaj to, o czym marzycie, pokażcie, co potraficie, zależy to od was samych”.
Każdy narkoman na ogół bardzo narzeka, oskarża otoczenie, użala się nad swoim losem i samym sobą. Ja na dzień dobry zabieram im to, mówiąc: „Koniec z tym ponurym przynudzaniem”. Daję w zamian sytuacje i możliwości kształtowania nowej rzeczywistości, bliskiej ideałowi społecznemu, gdzie panują normalne relacje między ludźmi, gdzie po wielu latach pustki zaczyna przebiegać wreszcie prawidłowa wymiana informacji z otoczeniem. W autentycznych, namacalnych dokonaniach odnajdują oni potwierdzenie swojej możności i wartości. Pozbawiam argumentacji tych narkomanów, którzy twierdzą, że ich branie to kontestacja i dowartościowują się tą pseudoideologią. Postawieni wobec możliwości realizowania się widzą, jak niewiele potrafią i mają do powiedzenia, jak ubogi w gruncie rzeczy jest zakres ich potrzeb i jak fałszywy stworzyli sobie obraz siebie samych. Umożliwiam im wgląd we własne wnętrze i po raz pierwszy nie ucieczkę i przerzucenie odpowiedzialności na innych, lecz próbę odnalezienia odpowiedzi we własnych błędach i zaburzeniach.
Nowy człowiek, przychodzący do nas, jest lekko zdezorientowany, trudno mu zorientować się, co tu jest grane, wchodzi w miejsce, gdzie dzieją się sprawy nie mieszczące się w jego wyobrażeniach. Mógł oczekiwać, według znanych sobie schematów kolejnej odtruwalni, domu dla ubogich, puszki lub w najlepszym przypadku hipisowskiej komuny.
Tymczasem życie u nas nie jest schronem, enklawą, a więc znowu alienacją, lecz jest treningiem przed powrotem w normalność. Zorganizowaliśmy je na zasadach przeciętnego domu, w którym się mieszka, pracuje, robi zakupy, planuje wydatki, myśli o przyszłości, wspólnie rozwiązuje codzienne problemy, dużo rozmawia ze wszystkimi. Społeczność jest rodziną, w której wszyscy współdziałają dla jej dobra, w której każdy ma swoją rolę i swoje miejsce. Jest ona zorganizowana jakby na dwóch płaszczyznach, ogarniających dwie główne sfery życia człowieka: życie rodzinne i życie społeczne. Koordynuje je Zarząd Domu, .którego członkowie sprawują określone role. I tak: życie rodzinne organizują prezes, pełniący funkcję ojca, i gospodyni domu, która jest matką.
Prezes ustala ze wszystkimi, co jeszcze trzeba zrobić, aby zabezpieczyć dom niejako od strony materialnej, co trzeba ulepszyć, naprawić, kupić czy wykonać. Gospodyni natomiast ogarnia sferę domową, intymności, wyznaczoną przez takie czynniki, jak: czystość, porządek, sprawy związane z kuchnią. Ona przypomina o zmianie pościeli, podlewaniu kwiatów, świeżych bukietach na stole w jadalni, zapastowaniu podłogi, ale także odpowiednim przyjęciu gości, zrobieniu herbaty choremu koledze, przygotowaniu pokoju dla odwiedzających rodziców.
Sferę społeczną, związaną z pracą, organizuje kierownik pracy, który codziennie, na porannej odprawie, przydziela poszczególnym osobom zajęcia w zależności od potrzeb i zadań do wykonania ustalonych wcześniej przez grupę, tak więc wszyscy orientują się, co trzeba wykonać i dlaczego. Praca wykonywana jest przez wszystkich bez wyjątku, stanowi ona nieodłączny i istotny czynnik procesu stawania się człowiekiem. Praca w okresie nowicjatu powinna być użyteczna i przynosić natychmiastowe efekty. Doskonałe rezultaty daje praca na roli lub przy hodowli zwierząt we własnym gospodarstwie.
Społeczność w naszych ośrodkach jest więc mikrospołeczeństwem, funkcjonującym na zasadach normalnego społeczeństwa, ze swoimi wymaganiami, prawami i oczekiwaniami, które przychodzący nowicjusz musi uwzględniać i dostosować się do nich. Oczywiście, zdajecie sobie Państwo sprawę z tego, że nieraz społeczność zaczyna iść drogą źle pojętej demokracji, przeceniając swoje możliwości, podejmując nieprzemyślane, często podyktowane emocjami decyzje. Nieraz świadomie pozwalamy jej na to (jeżeli nie dotyczą spraw ludzkich, lecz np. gospodarczych), nie chcemy poprzez swoje mędrkowanie pozbawiać ją możliwości popełnienia błędu, a przez to najbardziej naturalnej metody nabywania doświadczenia życiowego.
Mówię nieraz kadrze, która często bardzo nadopiekuńczo traktuje narkomanów, żeby nie starała się tak do końca chronić ich przed błędami, że chodzi jedynie o rangę błędu, żeby np. zamiast kamaszy nie kupili Kamaza.
Kiedy popełnią jakiś błąd, wtedy na gorąco, wspólnie analizujemy całą sprawę i jest to chyba najlepszy sposób uchronienia na przyszłość. Nowicjusz, który decyduje się zamieszkać z nami, staje więc przed trudnym zadaniem. Zrozumiałe jest, że młody człowiek nie jest do niego przygotowany, mnóstwo sytuacji powoduje zniechęcenie, bunt: „Nie będę tak ciężko pracować”. Jednocześnie jest zaciekawiony, widzi swoich kolegów, z którymi kiedyś brał narkotyki, radzących sobie tutaj, innych, zadowolonych i dumnych ze swego pobytu. Wykonywanie pierwszej często w ich życiu pracy, tworzenie czegoś konkretnego w grupie rówieśniczej, bo pracuje się grupowo, daje nie ocenione rezultaty w postaci informacji: „Nie jest ze mną tak źle, jeżeli potrafiłem tego dokonać”. Za chwilę jednak może przyjść zwątpienie.
Metoda Monaru polega na adekwatnym do możliwości człowieka dociążaniu go obowiązkami. Normalnie, jeżeli ktoś jest zmęczony, mówi mu się: „Odpocznij”. My też tak czasem czynimy, ale często zmęczenie, trzeba o tym pamiętać, jest objawem mikrozałamania linii wiary w pomoc, jest chęcią ucieczki z pola walki. Człowiek bacznie obserwuje reakcje otoczenia na jego sygnał zmęczenia, pragnie wymusić ustąpienie, pofolgowanie. Trzeba umieć wyczuć tę tendencję ucieczkową i zareagować umiejętnym dociążeniem pracą, obowiązkami, nauką. Oczywiście, trzeba to robić na miarę możliwości odbiorcy, żeby nie spowodować totalnego zniechęcenia. Skuteczne obarczanie może uruchomić mechanizm: „Ja im pokażę, że potrafię, a potem zobaczę, co z tym zrobię”. Jest to mechanizm rozprostowywania ugiętej sprężyny i trzeba umieć go wykorzystać, wskazując, jak dużo ukrytych rezerw posiada każdy człowiek.
Narkoman ze swoją zaburzoną samooceną musi w sposób namacalny, niejako poprzez wysiłek własnych mięśni i intelektu wykuwać mozolnie stopnie na gładkiej ścianie nowego, trudnego i jakże innego od dotychczasowego życia z ludźmi i dla ludzi.
Nie sposób przecenić wartości pracy. Stosowana umiejętnie, jest panaceum na chęć brania, leczy lęk, znosi stany przygnębienia, staje się źródłem i sprawdzianem realnych możliwości, jest ponadto ukojeniem poprzez swoją normalność. Pracę trzeba cenić zawsze bardzo wysoko, niezależnie od tego, na jakim by się pracowało stanowisku. Trzeba jak najszybciej doprowadzić do autonomizacji pracy, musi stać się ona potrzebą każdego dnia. Widzę w tym miejscu uśmiech czytającego. Trudno, nie jestem winien dewaluacji pojęcia pracy. Jest nam w ośrodkach Monaru bardzo trudno przebić obiegowy, ogólnie przyjęty w Polsce stosunek do pracy, że wykonuje sieją z musu, że czy się stoi… itd.
Zdaję sobie sprawę z utopijności wpajania ludziom poszanowania pracy, podczas gdy: na zewnątrz będą częstokroć uczyli się czegoś odwrotnego. Wychowanie jednak nie może opierać się na nauce cwaniactwa, konformizmu, lecz na wzorach uznawanych za godne uczciwego człowieka, który nie myśli tylko w ciasnych granicach własnego interesu, odmierzanego jedynie ilością zarobionych pieniędzy. Za pracę człowiek powinien mieć zapłatę, mimo że – praktycznie rzecz biorąc – mógłby pracować dla swojego domu. Myślę jednak, że niewielkie pieniądze, adekwatne do włożonego wysiłku (nigdy nie równo każdemu, bo byłoby to nieuczciwe) stwarzają sytuację zbliżoną do tej, jaka jest na zewnątrz, uczą gospodarowania gotówką i mogą przyczynić się do zrozumienia istoty wartości pieniądza.
Praca w okresie nowicjatu spełnia więc rolę rozładowującą, przyczynia się do uformowania samooceny adekwatnej do możliwości, buduje nową hierarchię wartości. Stosunek do pracy jest bardzo różny. Często zdarzają się, szczególnie początkowo, nieprawidłowości, złe wykonywanie obowiązków, lekceważenie markowanie pracy, spóźnianie się itp.
Co wtedy robimy?
W Monarze nie ma systemu kar – są zadania, które nakłada społeczność na młodego człowieka, nie wywiązującego się z przyjętych przez siebie obowiązków. Trzeba przyznać, że takie postawy u nas nie przechodzą, grupa natychmiast spostrzega obiboka i mówi mu wprost: „Stary, nie z nami takie numery, my ciężko pracujemy, a ty co?” Jedynie poprzez zwiększony wysiłek może zrehabilitować się on w oczach innych. Jeżeli np. źle sprząta pokój, dostaje zadanie sprzątania pięciu pokoi, jeśli źle sadzi ziemniaki, to musi się nauczyć sadzić je dobrze, ale dodatkowo, oprócz tego, np. opiełić buraki.
Człowiek uczy się przez to solidności, staranności, widzi, że z łatwością odkrywamy każdą nieuczciwość i że pozostaje mu jedynie droga uczciwości, gdyż w przeciwnym razie wchodzi się w kolizję z podstawowymi normami współżycia w ośrodku. Trzeba pamiętać o tym, iż w przypadku gdy mamy do czynienia z wieloletnim nałogiem, proces budowania norm jest niezmiernie utrudniony. Praktycznie można zakładać, iż skuteczne wpajanie norm moralnych jest prawie niemożliwe. Człowiek przyjmuje zasady narzucone mu w Ośrodku, gra rolę uczciwego, jest pozornie dostosowany, pozornie czuje wszystko tak, jak my chcemy, ale tak naprawdę nie zmienia się w ogóle lub minimalnie. Jest jak kamień, z którego można odłupać jedynie okruch.
Narkoman o psychopatycznej strukturze osobowości ma cudowne właściwości przystosowawcze, jest ujmujący, łagodny, czuły. W rzeczywistości przez cały czas drzemie w nim narkomańska bestia, która może podyktować mu każdy czyn odwrotny do wpajanych mu zasad. Narkoman w pierwszej fazie pobytu, a nawet do roku lub dłużej, często zupełnie nie zmienia swego wnętrza. Jest ciągle gotowy do zerwania kontaktu i pójścia według starych, dobrze znanych mu wzorców, których przewodnią myślą jest całkowity brak lojalności i przedziwna płytkość uczuciowa, pozwalająca zerwać każdą więź. Pozornie tylko przywiązuje się do innych, traktując związki z ludźmi w kategoriach korzyści dla siebie. Każdy młody pedagog ulega złudzeniu, że narkoman jest wspaniałym człowiekiem, otwartym na każdą sugestię, poddającym się korekcie, przenikliwym i mądrym. Płaci się bardzo wysoką stawkę za ten sposób widzenia. Często ludzie zajmujący się narkomanami podlegają poważnym kryzysom, załamaniom psychicznym, gruchoczą swój obraz świata i ludzi, przedwcześnie gorzknieją, usilnie starając się dostosować do ciągle umykającego im spod nóg gruntu. Nic nie jest pewnego w leczeniu narkomana przez co najmniej rok. Wszystko, co staramy się w nim wykształcić, jest domkiem z kart, który może się rozsypać.
Dlaczego tak to widzę?
Chciałbym realistycznie, uczciwie przedstawić moje doświadczenia. Może inni mają odmienne spojrzenie na ten problem, nie pretenduję tu do niczego uniwersalnego. Ja tak to widzę!
Czy oznacza to, że nawołuję do powściągliwości, asekuranctwa pedagogicznego typu: „Z niego chyba i tak nic nie będzie”.
Przeciwnie. Jeśli chce się cokolwiek zrobić z narkomanem, trzeba od samego początku zacząć z nim pracę na maksymalnych obrotach. Trzeba wejść w niego z całym ładunkiem swych uczuć i emocji, ogarnąć go i omotać sobą, być z nim zawsze ramię w ramię w każdej godzinie tej walki o zmianę. To nie stek truizmów. Oni potrzebują nas, naszej autentyczności i normalności, jak umierający kroplówki z krwią.
Letnie uczucia, działania od – do zawodzą na całej linii, pozostawiając za sobą tylko gorycz nieuniknionej przegranej. A trzeba jasno sobie uświadomić, że gramy o życie, bo wybór narkotyku zamiast nas (mówię o pierwszym etapie) oznacza grób.
Ludzie zajmujący się narkomanami często czują, że z pracą ich jest tak, jak z pracą onkologa, który musi przeprowadzić operację, ale wie, że jest już niekiedy za późno. Aby zwiększyć prawdopodobieństwo sukcesu terapeutycznego, trzeba przeprowadzić wycięcie tkanki rakowej w sposób bezwzględny, nie licząc cierpień zadawanych młodemu człowiekowi. Wychowawcy częstokroć nie potrafią przebić maski narkomana, głaszczą go po główce, myśląc, że coś się w nim przez to zmieni. Trzeba wiercić w chorej psychice, mimo że pacjent wije się i krzyczy, stosując cały arsenał przekonywających środków, że on naprawdę już to wszystko zrozumiał i wie, jak postępować. Jest bardzo trudno pracować w ciemno. Często nie mamy żadnej wskazówki, czy robimy dobrze, czy źle. Nie możemy liczyć na’ reakcję pacjenta, która może być sprzeczna z naszymi oczekiwaniami. Musimy ciąć, mimo że nie mieści się to w naszym dotychczasowym doświadczeniu z działaniami wobec ludzi.
Nie jest proste po dwóch latach pobytu wykonywać cięcie, które może, w naszym mniemaniu, sprawdzić człowieka kolejny raz. Sprawa staje się skomplikowana, jeśli odmówi on sprawdzenia, bo ma prawo po dwóch latach, aby mu wierzono.
Co wtedy robimy?
Trzeba stoczyć kolejną walkę, tak, jakby był on nowicjuszem, choć mamy już do czynienia z monarowcem. Jedynym wskaźnikiem słuszności tego, co robimy, jest często dopiero historia życia tego człowieka po wyjściu na zewnątrz, jego wspomnienia i ich ocena prowadzona z dystansu czasu. Bardzo często okazuje się, że mocne posunięcia, graniczące często z bezsensem pedagogicznym, ale w oprawie: „Jesteśmy przecież przyjaciółmi, musisz mi wierzyć, chcę twego dobra” – są liczącymi się w ich późniejszym życiu sprawami.
Pedagogikę Monaru w pierwszej i drugiej fazie nauki życia można porównać do przejścia po ostrej grani górskiej, gdzie z jednej strony jest otchłań narkomanii, a z drugiej nowe, normalne życie. Wychowawca jest przewodnikiem, który ubezpiecza narkomana na wspólnej linie. Dobra droga to taka, która nie oszczędza, jest przepaścista i prawie niemożliwa do przejścia. Żeby tego dokonać, trzeba ostro iść razem, nie oglądając się zbytnio za siebie. Zdarzają się przewodnicy brawurowi i niedojrzali, którzy ratują się sami, doprowadzając do śmierci tych, którym powinni służyć. Zbyt ostra droga jest nie do przejścia dla niewprawnych, ale wybranie z kolei zbyt łatwej powoduje, że nie nauczy się narkomana chodzić po górach i wcześniej czy później spadnie on w przepaść. Trzeba więc znaleźć drogę adekwatną do możliwości prowadzącego i prowadzonego.
Bardzo często wychowawcy wybierają drogi zbyt trudne albo zbyt łatwe. Wszystko zależy od ich osobowości, sposobu widzenia ludzi i świata. Nic tu już nie wymyślimy cudowniejszego, bo przecież każdy system tworzą tylko ludzie i od nich wszystko zależy. Zdarcie maski narkomana nie usuwa mechanizmów, jakimi on się kieruje. To, że uświadomi on sobie i uświadomią mu to inni, kim jest, nawet jeśli poczuje, że jest zerem, niczego jeszcze nie zmienia. Nadal nie umie on być uczciwy, dokładny, cokolwiek planujący. Musimy go wytrwale uczyć każdej czynności, każdego, prostego nawet, procesu psychicznego. Przypomina to zatapianie kamieni w głębokiej wodzie z nadzieją, że kiedyś powstanie tama, która zahamuje bieg wody. Nasze działania znikają i liczyć możemy tylko na odroczone efekty, które… .
Nowicjat jest grą z niewidzialnym złem, które zostało pozornie uśpione trybem życia w ośrodku. Trzeba to zło z wnętrza narkomana usunąć poprzez jasno sprecyzowany i zdecydowany plan działania.
Zło postawy narkomańskiej można zneutralizować jedynie naszym dobrem. Wymagania są więc ogromne. Narkoman jest niezwykle bystry i srogo oceniający innych. Nie potrafi on wymagać od siebie, ale od wychowujących go ludzi oczekuje rzeczy prawie niemożliwych. Powinniśmy być dla niego idealnym rodzicem, bo tylko taki rodzic ma prawo pomiatać nim w imię jemu tylko na razie znanych celów.
Tylko wtedy, gdy będziemy maksymalnie uczciwi i zaangażowani, możemy wykonywać głębokie cięcia psychiki wychowanka. W przeciwnym razie nie zechce on przyjąć naszych zadań, przystosuje się do nich i wykona je bez przekonania, z musu, dla świętego spokoju. Bardzo często satysfakcjonuje nas to pozorne funkcjonowanie, udajemy, że wszystko jest w porządku, że przecież uczy się i pracuje, więc trudno mieć do niego jakiekolwiek pretensje. Praca z narkomanami jest bardzo skomplikowana, gdyż cały czas musimy kierować się zasadą niesatysfakcjonowania się tym, co robią. Trzeba być maksymalnie zorientowanym w ich potrzebach i możliwościach i ustawiać poprzeczkę wyżej niż potrafią sięgnąć.
Jakiekolwiek ułatwienia są interpretowane jako słabość kierującego nimi i stwarzają możliwość pójścia w kanał nieuczciwości. Narkoman umie skorzystać z każdej ulgi. Wybija go ona z rytmu działań i powoduje wyskoczenie z toru. Nieraz manipuluje on otoczeniem tak, aby ustawić się maksymalnie najwygodniej, np. pod byle pretekstem stara się dobrać sobie najprzyjemniejsze, nie męczące zajęcie przy rozdziale pracy. Jest to w sumie trzymanie się starej formuły na życie, podtrzymywanie własnej niemożności, nieumiejętność przełamywania się do dawania z siebie czegokolwiek. Często takie postawy wykrywamy dopiero po dłuższym czasie.
Kiedyś siedziałem z paroma ludźmi i rozmawialiśmy. Nagle wszedł człowiek z paromiesięcznym stażem pobytu, bardzo wzburzony. W ręku trzymał klucze od obory, które rzucił ostentacyjnie na stół i powiedział, że jeżeli jutro wypadnie mu tam znowu pracować, wyjedzie. Tłumaczył nam bardzo żarliwie i przekonywająco, że praca przy zwierzętach bardzo źle wpływa na jego samopoczucie, nie pomaga mu w wychodzeniu z narkomanii, że nie na tym powinien polegać jego pobyt tutaj, aby tak go gnębić. Powiedzieliśmy mu: „Trudno, jeżeli tak to widzisz, to wyjeżdżaj, my sądzimy, że droga, którą idziesz, jest właściwa, a jeżeli nam nie ufasz i wiesz lepiej, to trudno, nie potrafimy chyba ci pomóc”. Wypadł z pokoju, po kilku godzinach przyszedł jednak po klucze i został.
Później, na psychoterapii, rozmawialiśmy wspólnie o tym wydarzeniu. Okazało się, że chłopak ten od początku swego pobytu wymigiwał się sprytnie od zajęć, których nie lubił, a które były mu przydzielane codziennie. Udawało mu się to dotychczas. Praca w oborze natomiast jest zajęciem długoterminowym i bardziej odpowiedzialnym, nie można już było liczyć na żadne ulgi i to go przeraziło. Zdobył się jednak na uwierzenie grupie i dzięki temu zrobił krok do przodu, pokonał własny lęk przed poważnym zadaniem i odpowiedzialnością.
Ważna jest więc codzienna korekta postępowania, wzajemne ocenianie się w ostrych słowach. Często celowo wyolbrzymia się błędy powstałe w toku działań po to, aby zostały należycie jasno dostrzeżone. Młodzież rzadko kiedy chce widzieć własne negatywne postępowanie, nie może lub nie potrafi przyznać się do błędów, lub też przyznaje się do takich, pod płaszczykiem których można ukryć istotne mankamenty. Grupa terapeutyczna bezbłędnie rozszyfrowuje delikwenta poddanego zbiorowej ocenie, wydając surowe wyroki poprzez wspomniane już dokładanie zadań lub naganę słowną. Narkoman w pierwszej fazie rzadko przyjmuje informacje zwrotne z należytym zrozumieniem. Z reguły manifestuje głośno swoją dezaprobatę lub pozornie przyjmuje uwagi, myśląc w duchu, jak bardzo niesprawiedliwie i podle został załatwiony. Rodzi się w nim bunt, złość, często nienawiść do takiego ostrego traktowania. Nie ma jednak wyboru: albo musi zmazać swoje złe funkcjonowanie dodatkową pracą, albo też odejść z naszego domu. Zgadza się więc z reguły na propozycje grupy i widzi, że dużo lepiej się czuje, gdy przełamie się i przyjmie jej wskazówki. Często po raz pierwszy w życiu ugina się pod czyjąś wolą i doświadcza pozytywnych uczuć wzmacnianych przez członków społeczności powiedzeniami w rodzaju: „Widzisz stary, jak świetnie działasz, to jest piękne, co robisz, ja też tak kiedyś musiałem zapieprzać i pomogło mi”, lub też: „Chyba wiesz, dlaczego pracujesz, przecież musisz w końcu nauczyć się uczciwości”.
Ostre traktowanie nowicjuszy jest, oczywiście, dostosowane do indywidualnych ocen ich charakteru i stażu brania. Inaczej postępuje się z młodymi ludźmi, którzy w gruncie rzeczy nie są jeszcze narkomanami, biorąc „dopiero” rok lub dwa, a inaczej z narkomanem o długoletnim stażu, który jest bardzo zniszczony fizycznie i psychicznie. Do pierwszej grupy można zastosować cały arsenał środków pedagogicznych, a w szczególności dużo miłości, opieki; stworzenia warunków, które umożliwiłyby im przekonanie, że są zdolni, wrażliwi, umieją kochać. Uczymy ich dostrzegania piękna życia, zaszczepiamy chęć życia bez narkotyku.
W tym miejscu pragnę powiedzieć, że w naszych ośrodkach z ogromnym niepokojem stwierdzamy fakt coraz wcześniejszego rozpoczynania brania narkotyków przez młodzież. Mamy przypadki, kiedy przychodzą do nas szesnasto-, siedemnastoletni ludzie z trzyletnim stażem brania. Jest to tym tragiczniejsze, że utrzymanie ich w ośrodku jest bardzo trudne i udaje się w sporadycznych przypadkach. Wydawałoby się, że kiedy stopień zaawansowania jest jeszcze znikomy, powinno być łatwiej i że tacy ludzie, mają największe szansę wyjścia. Nie jest tak jednak. Nie dotarli oni bowiem do najmroczniejszych obszarów narkomanii, nie dosięgli dna, często nie zaznali jeszcze tego, co jest już udziałem długoletnich narkomanów: upodlenia, rozpaczy i męki powolnego konania.
Narkotyki są dla nich jeszcze ucieczką w barwny raj, w pociągającą subkulturę, odejściem od nudnego domu i frustrującej szkoły. Branie traktują jako pasjonującą zabawę spożywania zakazanego owocu, nie widzą w tym żadnego zagrożenia, a jedynie przyjemność. Staramy się im uzmysłowić, jak niebezpiecznie się bawią, ale trudno jest siedemnastolatkowi uświadomić, że to, co robi, może skończyć się śmiercią.
Fakt śmierci w tym wieku jest postrzegany jako coś tak bardzo odległego, że aż nierealnego, czuje się on silny i zdrowy i żyje złudzeniem, że jest jeszcze zdolny sam podjąć decyzję o zerwaniu z tym, kiedy przyjdzie mu na to ochota. Nie czuje jeszcze, że już jest w zawrotnym wirze, który powoli go wciąga.
Niedawno zaczęliśmy wprowadzać odmienne nieco formy działania dla narkotyzujących się nieletnich, polegające na tym, że przebywają oni w specjalnie dla nich utworzonych domach, które są domem zastępczym wobec domu rodzinnego, w którym jednak nie tworzy się żadnych nowych struktur, polegających na jakimś odmiennym traktowaniu tych ludzi. Wychowawcy pełnią tu rolę rodziców, ale takich, którzy – przebywając z nimi więcej niż prawdziwi, rodzice – lepiej wyłapaliby mankamenty, zaniedbania w wychowaniu, skorygowali pewne postawy w sposób fachowy.
W systemie tym młody człowiek nie jest odrywany od szkoły, grupy rówieśniczej, rodziców, spoczywają na nim normalne obowiązki domowe. Jest tutaj po to, aby przepracować sobie prawidłowo swój stosunek do domu rodzinnego, otworzyć się na problemy rodziców, zrozumieć ich i zaakceptować. Tutaj powinien nauczyć się wszystkich zajęć organizujących życie codzienne, a także wypracować swój sposób na nudę poprzez umiejętne wykorzystanie czasu wolnego. Wykonując samodzielnie takie prace domowe, jak: pranie, sprzątanie, robienie zakupów, młody człowiek zaczyna zmieniać swoją postawę, polegającą na nastawieniu, że wszyscy są po to, by spełniać jego zachcianki i wymagania, zaczyna rozumieć i szanować pracę innych, czerpać radość z działania i aktywnego życia. Trudno jeszcze w tej chwili ocenić mi efektywność tego typu działań, myślę jednak, że trzeba próbować wszelkich sposobów ratowania bardzo młodych ludzi.
Zupełnie inaczej jest z narkomanem, który dziesięć, dwanaście lat tkwił w nałogu. Jest on pozbawiony korzeni życia, jest jak cięty kwiat, który żyje bardzo krótko w wazonie. Zanim zwiędnie, często pięknie rozkwita, cieszy oczy i raduje duszę, a potem zaczyna schnąć i nie ma siły, aby ożyć ponownie. Kwiaciarki znają metodę wsadzania kwiatu do gorącej wody. Ożywia się go wtedy na chwilę.
Z narkomanami też tak po trosze jest. Trzeba wsadzać ich do gorącej wody, aby ożyli, innymi słowy: ciągle poszukiwać źródeł pobudzania ich do życia, zmuszać, aby żyli poprzez niezwykłe formy bodźcowania, które ludziom z zewnątrz wydają się stekiem bzdur lub znęcaniem się nad biednym.
Ja, osobiście, chcąc ratować ginącego człowieka, nie waham się przed zastosowaniem wielu, często drastycznych, posunięć.
Pamiętam dziewczynę, która zaczęła umierać. Objawem umierania jest chęć brania manifestowana w różny sposób: od apatii do euforii. Trudno tu ustalać jakąś listę objawów, obawiam się, że ciężko byłoby ją skonstruować. Trzeba nauczyć się jej poprzez doświadczenia wynikające z obcowania z tymi ludźmi dzień i noc. A więc dziewczynę chwyciła chcica. Zaczęło ją skręcać, blada, skurczona twarz, drżące ręce, agresja do otoczenia. Walnąłem w dzwon – jest to sygnał zebrania wszystkich – i gdy już siedzieliśmy w kręgu, odezwałem się:
– Powiedz nam, co chcesz zrobić.
Zaczęła mówić, szybko, nieskładnie, chciała wstać i wychodzić.
– Chwileczkę – powiedziałem – na odchodnym zetnę ci tylko włosy, przydadzą mi się na treskę, przykleję sobie butaprenem.
Wątpliwy dowcip, ale musiałem coś powiedzieć.
– Nie zrobi pan tego, nie ma pan prawa.
– W dupie mam prawo. Ja chcę, żebyś żyła.
– Ale ja mam prawo zrobić to, co chcę.
– Oczywiście – powiedziałem – ale przedtem obetnę ci włosy, a potem ty pójdziesz do prokuratora.
Obciąłem jej te piękne włosy przy samej skórze, tępymi nożyczkami, bo tylko takie były w ośrodku. Dostała szoku. Dwa dni leżała w łóżku i nic nie mówiła do nikogo, tylko płakała.
Czy żyje?
Tak. Jest matką, jest normalna, cieszy się, że wtedy tak się stało. To świństwo powstrzymało ją od śmierci.
Inny przypadek.
Chłopak chce wyjeżdżać. Nic nie jest w stanie go powstrzymać, argumentacje grupy nie przynoszą żadnych efektów. Wreszcie wychowawca przypomina mu o tym, jak pięknie mówił kiedyś o swoim dziecku, że przekonywał wszystkich o swojej chęci rzucenia narkotyków po to, aby jego dziecko mogło uśmiechać się do nie zaćpanego ojca. Ktoś wychodzi i przynosi zdjęcie maleństwa. Wychowawca jednym pchnięciem kieruje je po podłodze w stronę ojca.
– Teraz wyszła prawda o tobie, nie zależy ci na nikim i niczym, jesteś tragicznym narkomanem, niezdolnym do dania czegokolwiek swojemu synkowi – krzyczy – podepcz to zdjęcie, nie zależy ci już przecież na nim!
Chłopak chwyta fotografię i wybiega z sali, zostaje raz jeszcze odratowany z zapaści.
Jawne manifestowanie chęci śmierci daje nam szansę opanowania sytuacji, pozwala na akcję reanimacyjną. Beznadziejne są zrywania się nocą lub w dzień, po angielsku, bez pożegnań. Nagle kogoś nie ma. Wiadomo, że to już koniec, że trzeba napisać kolejną klepsydrę: odszedł od nas z grona żywych. I tak żyje się ciągle w kręgu śmierci, nie wiedząc właściwie, na kogo padnie cień następnym razem. Patrząc na tych ludzi wydaje się niemożliwe, żeby wybierali tak straszną śmierć, a jednak zrywają się oni niekiedy jak porażeni prądem i biegną na oślep do betonowej ściany, o którą roztrzaskują się. To najstraszniejsza z prac z ludźmi, gdyż z pozoru mamy do czynienia z normalnym młodym człowiekiem i jest to tak sugestywne, że ja sam zawsze ulegam złudzeniom, że z tymi ludźmi już na pewno będzie inaczej. I mylę się, wiecznie mylę się. Pochód trupów gęstnieje.
Wychowywanie tej biednej, bo zatrzaśniętej w pułapce narkotyku, młodzieży jest poważnym obciążeniem psychiki wychowującego. Tak zwana kadra, jeśli nie jest grupą psychopatów, przeżywa każde odejście, jest załamana i bezradna wobec wyborów, jakie dokonuje ich wychowanek. Narasta wśród wychowawców apatia, mają coraz mniej pomysłów mogących pomóc, zaczynają być nijacy, zdając się w końcu na zarząd ośrodka, rekrutujący się z samej młodzieży i w ich ręce oddają ster działań. Jest to, oczywiście, wtedy początek końca jakiegokolwiek sensownego oddziaływania pedagogicznego. Samosterowność bywa często satysfakcjonująca dla grupy i przynosi jej duże korzyści, chociażby poprzez świadomość, że sama, bez pomocy doradców, umie wiele spraw rozwiązać.
Na dłuższą jednak metę w takiej sytuacji mogą w społeczności dochodzić do głosu zbyt ostre reakcje. Poziom wymagań w stosunku do członków grupy, formowany przez nią samą, nad którym nie czuwa terapeuta, przewyższa często możliwości wykonawcze tych, których obarczono zadaniem. Gdyby pozwolić grupie cały czas zupełnie samodzielnie działać, to w bardzo krótkim czasie wielu ludzi wykruszyłoby się, nie umiejąc sprostać wymaganiom. Nieraz wydaje mi się jednak, że ingerencja wychowawców jest zbyt ochraniająca. My, dorośli, nie umiemy autentycznie atakować, wszystkie informacje przepuszczamy przez filtr własnej wiedzy i doświadczenia. Zbyt wiele spraw, które mamy na głowie, blokuje skuteczność naszych reakcji. To, co nam wydaje się przegięciem, zbytnią brawurą, nieliczeniem się ze zdaniem innych jest, jakże często, jedyną skuteczną bronią wobec narkomana. Tylko po mocnym ciosie jest on w stanie zmienić linię błędnego postępowania.
Przypominam sobie chłopca, który był narkomanem, a na dodatek złodziejem, co często się zdana. W domu ginęły różne przedmioty, młodzież coraz bardziej wkurzała się. Podejrzewano go, ale nigdy nie złapano za rękę. Wreszcie został przyłapany na gorącym uczynku. Pamiętam, że zrobiło mi się gorąco na myśl, że zechcą go wyrzucić. Dla mnie jego złodziejstwo było jeszcze jednym objawem jego zaburzeń charakterologicznych. Grupa nie wyrzuciła go, ale został on całkowicie izolowany, jadał przy oddzielnym stole, nikt nie podawał mu ręki, nosił na plecach ogromny napis: „Jestem złodziejem”. Czułem, że to zbyt okrutne zadanie, że nie powinno się tak upadlać tego biednego chłopca. Resztkami sił powstrzymywałem się jednak od komentarzy, domyślając się tylko, jakie męki musiał przechodzić delikwent.
Potem, po półtora miesiącu, kiedy cofnięto mu to obciążenie, zapytałem go, co wtedy czuł. Odpowiedział mi bez namysłu: „Dobrze zrobili, gdyby potraktowano mnie inaczej, łagodniej, to byłaby to kupa frajerów i mógłbym ich zawsze bajerować, jakbym chciał. To odtrącenie dużo mi dało. Czułem całymi dniami swoje skurwysyństwo i zmusiło mnie to do myślenia o sobie. Przedtem za boga nie chciałem się nad niczym zastanawiać”.
Inny przykład.
Chłopak był niezmiernie wulgarny wobec wszystkich, nie potrafił zwrócić się do kogoś normalnym tonem, zawsze był agresywny i chamski. Grupa postanowiła, że ma dość takiego zawodnika i nałożyła mu zadanie niemówienia nic przez cztery dni. Napisano mu zestaw kilku pytań i zdań, którymi mógł się porozumiewać, wręczając rozmówcy kartkę. Nic nie mówić w dużej, kilkudziesięcioosobowej grupie, gdyż inaczej wyrzucą z ośrodka, jest potężnym obciążeniem, z którym ja, chyba, nie mógłbym dać sobie rady. On wytrzymał to. Mówił mi potem, że wiele zrozumiał milcząc. To dziwne i dla mnie okrutne zadanie zmusiło go wreszcie do zastanowienia się nad swoim postępowaniem. Wszelkie rozmowy prowadzone uprzednio, upominania, odwoływania się do ambicji nie dawały żadnego rezultatu, a pomysł grupy, na który ja bym nie wpadł, a nawet gdyby, to bałbym się go zastosować, okazał się skuteczny.
Musimy stać na obrzeżach społeczności i czuwać nad tym, żeby nie doszło do skrajnych wynaturzeń. A swoją drogą – jak to wartościować i kiedy ingerować? Grupa ma jakby instynkt właściwych reakcji i trzeba się poważnie zastanowić, zanim odważymy się na nasze ulepszenia w imię tego, że jesteśmy jakimiś tam magistrami czy doktorami i po to nas przecież tu postawiono. Przypomina mi to sytuację robienia na siłę dobrze kotce, która okociła się w ciasnej, brudnej skrzynce, a my przekładamy ją do czystego pudła, szczęśliwi, że zrobiliśmy dobrze. Ona i tak przeniesie małe tam, gdzie sama wybrała dla nich miejsce.
Narkomani sami muszą wybierać sposoby gaszenia swoich patologicznych reakcji, choć wydaje nam się często, że to my mamy patent na nieomylność. Ich wrażliwość jest adekwatna do ich choroby, są oni najlepszym opatrunkiem na swoje własne rany.
Nasze nowoczesne rozwiązania psychologiczne przypominają mi usiłowania wejścia w ich świat poprzez kupienie sobie rzemyków, dżinsów i zapuszczanie długich włosów. Wydaje się nam wtedy, że jesteśmy z nimi bliżej, a tak naprawdę to jesteśmy tylko śmieszni. Im prędzej to sobie uświadomimy, tym lepiej dla nas. Niestety, wielu z nas nic nie rozumie ze specyfiki młodzieżowej subkultury i stara się wniknąć do niej poprzez zewnętrzne podobieństwo. Nie potrafimy być po prostu Sobą, słaby to słaby, silny to silny. To sztuczne dostosowywanie się położyło już wielu dobrze zapowiadających się wychowawców.
Wychowawca jest jak zwierciadło, w którym mógłby przejrzeć się młody człowiek. Tymczasem wychowawcy, jakże często, przypominają rozbity kawałek szyby, na dodatek matowej. To stara prawda, ale warto ją przypomnieć, że jeśli ma się wiele własnych nie rozwiązanych problemów, jeśli samemu nie umie się żyć, to nie nauczy się życia innych, chyba że naszego, nieudanego życia. Do pracy z narkomanami garną się, w dużej mierze, ludzie słabo przystosowani, z niezmiernie pogmatwanym wnętrzem. Młodzież, która u nas sama ocenia ich przydatność do pracy, bezlitośnie wywleka całymi kłębkami ich nieprawidłowe postawy i reakcje.
Kandydat, często po raz pierwszy w życiu, słyszy o sobie wiele rzeczy, nieraz mało korzystnych, o których mówi głośno grupa ludzi. Nie jest to sytuacja typowa w naszym zakłamanym świecie, gdzie mówi się o ludziach źle tylko za ich plecami, twarzą w twarz natomiast głosi się, że wszystko w porządku.
Reakcje są różne. Jedni przyjmują ocenę grupy, inni odrzucają ją, stojąc na stanowisku, że to tylko narkomani ich oceniają, jeszcze inni w ogóle nic nie rozumieją. Kandydaci, ludzie młodzi zazwyczaj, bardzo chcą pracować, mówią, że przyszli tu, aby pomagać innym. Tak naprawdę jednak, w znamienitej większości, chcą niezbyt prawidłowo realizować siebie, sprawdzić się, potwierdzić przed samym sobą, że są dobrzy.
Jesteście kochani, kiepscy, często bardzo mierni. Dziwię się, że odważacie się na to, aby wychowywać cudze dzieci. Skąd tyle pewności siebie, tyle złej odwagi. W swoim życiu spotkałem niewielu, naprawdę skromnych, nie wywyższających się ludzi, którzy działali żarliwie, ale nie eksponowali się. Robili swoją działkę uczciwie i bardzo prawdziwie. Nie wiem, co to znaczy dobry wychowawca, ale gdybym miał na to odpowiedzieć, to wyraziłbym się tak: jest to człowiek otwarty na innych i siebie, kochający mądrze ludzi, umiejący powiedzieć ostro, co sądzi o danym postępowaniu, prostolinijny, nie noszący w sobie urazów, zawsze gotowy do szukania winy w sobie, a nie w innych.
Uczelnie nie uczą tego. Wpychają one tylko do wspólnego worka wszystko, co powinno być przydatne wykształconemu człowiekowi i tak wyekwipowanego puszczają w świat. Zanim człowiek zorientuje się, że stracił pięć lat na bzdury, zupełnie mu niepotrzebne w pracy, np. z młodzieżą, musi słono płacić.
Bywają zajęcia, w których wymaga się dokładnie tego, czego się nauczyło na studiach, ale zdarzają się i takie, a do nich należy praca w Monarze, gdzie doświadczenia z edukacji są mało pomocne lub niekiedy wręcz szkodliwe, bo udziwniają wiele prostych spraw, tworząc wokół nich niepotrzebną otoczkę.
Nie miejsce tu na krytykę studiów pedagogicznych i ich rozmijanie się z rzeczywistością. Chciałem jedynie zasygnalizować, że gorąco protestują przeciwko produkowaniu magistrów psychologii, pedagogiki, resocjalizacji itp., których nie próbuje się nawet nauczyć tego, co będzie im przydatne w ich późniejszym życiu, np. szacunku dla ludzi, których pozwolono nam nazywać pacjentami, a którzy różnią się od nas tylko tym, że inaczej wyrażają swoje myśli i uczucia, nie mieszcząc się w ustalonych przez nas zdrowych normach.
W Monarze pracują cztery kategorie wychowawców. Do pierwszej grupy można zaliczyć tzw. wychowawców z cenzusem. Są to ludzie po wyższych studiach, które miały przygotować ich do pełnienia roli zawodowca: psycholodzy, pedagodzy, absolwenci resocjalizacji i pedagogiki specjalnej. Druga kategoria to osoby po wyższych studiach, ale nie zawodowych, np. inżynierowie, poloniści, chemicy. Trzecia grupa to wychowawcy z wykształceniem średnim i zawodowym, wreszcie ostatnia, do której należą ci młodzi ludzie, którzy przeszli leczenie w Monarze, tzw. neofici.
Każda z wymienionych grup różni się od pozostałych pewnymi charakterystycznymi cechami. Tak więc np. zawodowcy umieją wszystko nazwać, wytłumaczyć, używają żargonu, który pozwala im na swobodę poruszania się w tematach omawiających ludzkie zachowania, są giętcy, elastyczni, wydają się być dość pewni siebie i swoich racji. W odróżnieniu od nich np. neofici mają częstokroć zupełnie odmienny sposób zachowań. Używają innego języka, często bardzo prostego i wyrazistego, inaczej podchodzą do problemów, czując niejako intuicyjnie dużo więcej i inaczej. Neofici są symbolem możności wyjścia z nałogu. Mogą dzięki temu wiele spraw załatwiać od razu, bez zbytnich przygotowań. Dla nich często są to oczywistości, bo sami przeżyli wiele z nich na własnej skórze. Narkomani, wiedząc o tym, dużo łatwiej poddają się oddziaływaniu tych ludzi. Powstaje jednak pytanie, czy neofici są rzeczywiście tacy idealni w pracy ze swymi kolegami z narkomań-skiej przeszłości. Oczywiście, wszystko zależy od osobowości danego człowieka i pojmowania przez niego swej roli wychowawcy w systemie, który do niedawna kształtował jego postawę i hierarchię wartości.
Neofici, aby pracować w Monarze, muszą przejść przez cały cykl trzech etapów nauki życia. Nabywają oni, poprzez długotrwały pobyt, pewnych stereotypów zachowania w odniesieniu do różnych sytuacji zdarzających się w ośrodku. Znają schematy postępowania w przypadku wzięcia narkotyku, kłamstw, kradzieży itp. Sami byli kiedyś, w przeszłości, zamieszani w wiele afer ośrodkowych i jak nikt inny znają anatomię oszustw i prawd. Trudno wyprowadzić ich w pole, gdyż oni wiedzą to lepiej. To poczucie nieomylności jest głównym mankamentem neofitów. Są oni dość sztywni w sposobach reagowania. Nie dopuszczają lub z wielkim trudem przyznają się do pomyłek w działaniu. Nie mają jeszcze przepracowanych własnych problemów i trudno niekiedy być im tolerancyjnymi wobec innych. Są często bezpardonowi i zbyt arbitralni w ocenach. Ponieważ na nich działały pewne bodźce, starają się działać podobnymi na innych, nie umiejąc do końca różnicować, że to, co pomogło im, może być niezbyt skuteczne dla innych.
Neofici mają z reguły dobry wgląd w sytuację ośrodka, dostrzegają wiele spraw niezauważalnych dla innych wychowawców. Potrafią wyczuć zagrożenie narkotyczne, bezbłędnie czują aurę chęci brania, są niezastąpieni przy wykrywaniu narkotyków. Najlepiej spełniają rolę wychowawców w fazie nowicjatu. Nikt lepiej od nich nie umie zedrzeć maski narkomańskiej, dobrać się do nieczystości, otwierać zatkanych kanałów przeszłości. Gorzej już jednak dają sobie radę pod koniec fazy drugiej i w trzeciej. Jest to poniekąd zrozumiałe, gdyż nie zdążyli oni często jeszcze przepracować swojego nowego życia na zewnątrz, od razu zaczynając; pracę w Monarze. Ich znajomość normalnego życia jest bardzo mała, dlatego też nie umieją zbyt wiele o nim przekazać swoim wychowankom. Są w tych tematach zbyt teoretyczni. Tu pole do popisu mają wychowawcy, którzy niejako przyszli stamtąd, to znaczy z życia.
Neofici przyszli z ćpania, więc znają tę stronę medalu. Wydaje się, że trudno byłoby pracować efektywnie w ośrodku, w którym nie ma neofity. Dodaje on autentyczności poczynaniom kadry, chroni przed strzałami poza tarczę, przed śmiesznością i teoretyzowaniem. Neofitę można by porównać do kasiarza, który nie robi już skoków. Zna on wiele sposobów otwierania sejfu, i gdy nam coś nie wychodzi, możemy go poprosić, aby nam pomógł, bo naszymi nowoczesnymi metodami nie zawsze można otworzyć na życie zaćpaną duszę narkomana.
Osobiście muszę przyznać, że z niektórymi neofitami jest mi dość trudno współpracować. Byli to kiedyś moi wychowankowie, których ostro traktowałem, znałem ich przeszłość, słabości, klęski. Operowałem ich tak, jak nakazywała mi moja wiedza o tym zjawisku, chciałem uniknąć przerzutów, wycinałem więc bardzo dużo z ich narkomańskiego wnętrza. Teraz są moimi współpracownikami, chciałbym, aby byli maksymalnie samodzielni w rozwiązywaniu spraw ludzkich. Wtedy, gdy popełniają rażące błędy, błędy godzące w humanistyczne podwaliny systemu Monar, muszę się wtrącać i często nie umiem być inny niż byłem kiedyś w stosunku do nich jako ich wychowawca. Powstaje napięcie, które trudno rozładować, narastać zaczynają pewne niewypowiedziane urazy, zarzuty. Chcą oni za wszelką cenę autonomii, bo chyba mają dość prowadzenia za rękę.
Błędem jest, jeśli kadra ośrodka da się zdominować przez neofitę, myśląc kategoriami: on wie najlepiej. Neofita z reguły nie powinien być liderem, gdyż nie o taki model do naśladownictwa powinno nam – wychowawcom – chodzić. Neofita powinien być członkiem kadry, doradcą wielu spraw, ale nie powinien być wiodący w ośrodku. To, że tak się zdarza, jest oznaką słabości członków personelu terapeutycznego danego ośrodka i ich lękowej postawy wobec narkomanów. Łatwiej prowadzić ośrodek, kierowany przez neofitę, bo nie dopuści on do afery, łatwiej także dlatego, że neofici angażują się przeważnie w pracę bez reszty. Idą na całość, o co coraz trudniej w naszej pracy, którą skutecznie blokują sprawy osobiste, wypływające z życia pozaośrodkowegó. Zawsze mówiłem i będę mówił, że najskuteczniejsi są ci, którzy poświęcają się prawie całkowicie narkomanom.
Doskonale wiemy, że praca w Monarze nie kończy się na odbytym dyżurze. Jesteśmy zaplątani przez cały czas w ich sprawy i nie sposób z nimi zerwać po skończonej pracy.
Zdaję sobie sprawę z tego, że neofici nie chcieliby mieć świadków swej przeszłości, że jawię się dla wielu z nich jako srogi ojciec, którego w fantazji chciałoby się zabić. Musicie, moi drodzy, jakoś przepracować ten problem sami, tak jak ja sam muszę przestać traktować was jak małe dzieci. To bardzo l rudne zadanie, gdyż uświadomienie sobie tych spraw, a nawet praca nad nimi, nie rozwiązuje do końca – czuję to – mojego stosunku do tych problemów. Prawdopodobnie rola przywódcy zbyt mocno mnie satysfakcjonuje i nie umiem niekiedy podzielić się z innymi sukcesami, pragnąc przypisać je w całości sobie.
Ile w tym prawdy – sami osądźcie.
Chciałbym poświęcić jeszcze parę słów tym wychowawcom, którzy nie zetknęli się z problemem narkomanii w sposób zawodowy, jak np. psycholodzy, czy praktyczny, jak neofici. Są tzw. przeciętnymi ludźmi, którzy patrzą na narkomanię jak na przerażający w swej wymowie, niezrozumiały dla nich fakt umierania młodych ludzi, których spotykają w pracy, w szkole, na ulicy, w szpitalu. Są tym często wstrząśnięci, próbują indywidualnej pomocy, np. nauczyciele w szkołach, ale ich wysiłki nie przynoszą efektów. Często sprawdzali się w normalnych sytuacjach życiowych jako ludzie pomagający innym, przyjaciele i powiernicy, żony czy ojcowie.
Zbudowali sobie obraz własnej osoby, często idealny, bo otrzymywali informacje od otoczenia, że są mili, ofiarni, skuteczni w trudnych sytuacjach. Wydaje im się wobec tego, że podobnie będą funkcjonować w Monarze i przychodzą do nas, wierząc, że dobra wola, zaangażowanie, altruizm, które tak wywyższają ich w oczach własnych i otoczenia – to zapowiedź niewątpliwych sukcesów terapeutycznych. Tymczasem brakuje im dystansu, opierają swoje działania na czuciu i głosie serca, przeceniając często czynnik intelektualny.
I tak nieświadomie poddają się urokliwemu działaniu pozornej normalności grupy narkomanów, a ich sympatię, uśmiech, akceptację, fasadowe często, w gruncie rzeczy, wypowiedzi, odbierają jako przejawy wychodzenia z nałogu i prawidłowości swoich oddziaływań. Wychowawcy ci wierzą w magię i cudowne właściwości lecznicze ciepła, życzliwości i wyrozumiałości.
Rzeczywistość jednak szybko wyprowadza ich z tych błędnych poglądów, a częste stresy, niepokoje, niepowodzenia, rozczarowania sprowadzają ich powoli na twardy grunt prawdy o narkomanii. Zaczynają rozumieć, że to, co wnieśli sobą do pracy w Monarze, to zaledwie zadatek, podstawa do działania, zaczynają dostrzegać, ile w gruncie rzeczy jest w nich taniego sentymentalizmu i filantropii, jakiegoś obłudnego tonu paniusi z ochronki, które wyzwalają cynizm, agresję i odtrącenie przez grupę nie potrzebującą litości.
Wychowawcy tacy, działający na podstawie swoich dotychczasowych doświadczeń w życiu rodzinnym, zawodowym i towarzyskim, gdzie się sprawdzali, bardzo trudno przyjmują informację, że w Monarze nie są tacy dobrzy, że wiele jeszcze muszą pracować nad sobą. Bronią się nieraz do upadłego, nie rozumiejąc, że moje uwagi nie są oskarżeniami, tylko dobrymi radami kogoś, kto już trochę pożył w świecie narkomanów, którego nie można odbierać w znanych sobie kategoriach. Często dopiero po kilku bolesnych wstrząsach i informacjach, wypływających z konkretnych sytuacji życiowych w domach Monaru wychowawcy przewartościowują swoje poglądy, jakże nieraz idealistyczne i naiwne na bardziej przystające do realiów, w jakich przyszło im funkcjonować.
W trakcie pracy zaczynają pojmować wiele prawd, które w moich ustach powodowały u nich bunt i opór wewnętrzny, bo były niezrozumiałe i brutalne. Tylko wychowawca, który rozwija się, potrafi wyciągać wnioski i eliminować u siebie błędne postawy, odnajdzie się w Monarze, a gratyfikację zyska nie poprzez zaspokojenie swoich egoistycznych potrzeb i schlebianie samemu sobie, lecz poprzez skuteczność, mierzoną autentycznymi zmianami zachodzącymi w ludziach, którym pomaga.
Odeszliśmy na chwilę od opisywania fazy nowicjatu po to, aby zająć się rozważaniami o społeczności i kadrze. Powróćmy zatem znowu do pierwszego etapu życia w Monarze.
Każdy przybywający do naszego domu musi zapoznać się z opracowanymi przez społeczność ośrodka punktami, wyjaśniającymi mu, jakie postawy, zdaniem społeczności, sprzyjają, a jakie nie sprzyjają wyjściu z nałogu. Są to tzw. listy negatywnych i pozytywnych zachowań, stanowiące jak gdyby punkty orientacyjne, wytyczające obszary moralnego funkcjonowania znajdujących się u nas ludzi.
Dla lepszego zobrazowania podam Państwu przykłady takich list:
Zachowania negatywne:
* utrzymywanie dawnych znajomości,
* cwaniactwo,
* picie i ćpanie na przepustkach,
* zaparcie wobec siebie i innych,
* symulowanie choroby,
* nieuczciwa praca,
* nieposzanowanie cudzej własności, – wygodnictwo,
* życie wspomnieniami,
* tolerowanie zachowań narkomańskich u siebie i u innych,
* nuda,
* zamknięcie się w sobie,
* ucieczka w muzykę i w sen,
* uczestnictwo w podziemiu narkomańskim,
* mówienie źle o ludziach poza psychoterapią,
* mówienie o sobie: „Jestem wyleczony”,
* myślenie i mówienie o ćpaniu,
* układowość,
* znęcanie się nad zwierzętami,
* izolacja od grupy,
* nieuczenie się w szkole,
* wiara w magię pobytu zamiast w ciężką pracę,
* niebranie aktywnego udziału w psychoterapiach.
Zachowania pozytywne:
* przyzwyczajenie do szarości życia codziennego w Monarze,
* rezygnacja z przyjemności i wygodnictwa,
* przełamywanie się do robienia rzeczy, których się nie lubi,
* nawiązywanie kontaktu emocjonalnego z wychowawcą,
* bezwzględna abstynencja,
* zaangażowanie w życie ośrodka,
* szacunek i życzliwość dla ludzi,
* nieunikanie sytuacji stresujących, a wręcz przeciwnie,
* bezwzględna nietolerancja osobowości narkomańskiej, – bezwzględna uczciwość wobec siebie i innych,
* myślenie o przyszłości,
* aktywne uczestnictwo w psychoterapii,
* pomoc w leczeniu innych,
* adekwatność aspiracji do własnych możliwości i osiągnięć,
* rezygnacja ze wspomnień na rzecz konstruktywnego myślenia,
* konsekwencja w działaniu i myśleniu,
* traktowanie Monaru jak domu,
* wiara w szansę wyleczenia.
W niektórych ośrodkach młodzież nosi przypięte do piersi odznaki znamionujące ich złe zachowania. Przypisuje je danej osobie społeczność i mogą to być takie określenia, jak: egoista, leń, kłamca itp. Stanowią one jakby wytyczne do pracy nad samym sobą i w miarę niwelowania złych zachowań odcina się z baretki odznaczonego poszczególne cechy. Jeśli człowiek funkcjonuje prawidłowo, nie powinien mieć żadnych odznaczeń negatywnych i zaczyna zbierać pozytywne, np. uczciwy, pracowity, obowiązkowy.
Metoda ta może Państwu wydać się naiwna, ale w dużej grupie jawność cech-zarówno pozytywnych, jak i negatywnych – klaruje sytuację: kto jest kto, ułatwia grupie wgląd w poszczególnych jej członków, jednoznacznie formułuje wymagania. Jest to jedynie metoda pomocnicza i obrazowa, jedna z całokształtu działań w domu Monaru, które mają nauczyć narkomana, jak zmieniać się, aby móc żyć na zewnątrz bez narkotyków.
Nowicjat trwa teoretycznie trzy miesiące. W okresie tym młodzież nosi jedynie ubranie robocze i nie może przebierać się w ubranie normalne. W drelichach jeździ się do szkoły, na wycieczkę i do przychodni lekarskiej. Każdy ma dwie pary drelichów i pierze je sam, aby po pracy przebrać się w czysty. Noszenie drelichów ma wartość symboliczną jakby pewnego rodzaju skóry, którą zrzuci, gdy stanie się inny.
Społeczność mocno podkreśla inność fazy nowicjatu od następnych etapów i zdaje sobie sprawę, że jest to dla młodego człowieka niewątpliwie najcięższy do przebycia okres. Przyjmuje wobec niego postawę dyskretnego opiekuna, nie mającą jednak nic wspólnego z wyręczaniem czy ochranianiem. Jest to raczej na zasadzie dodawania sił, optymizmu, wiary, ukazywania celu działania i nadawania im sensu poprzez swoje postawy.
Młodzież przebywająca już dłużej rozmawia z nowicjuszami, wyjaśnia im i tłumaczy pewne sprawy, pomaga budować motywację do walki z nałogiem.
Proszę przeczytać, jak zwraca się do nowicjusza dziewczyna, która ma już ten etap za sobą:
Nowicjuszu
Szary dym to ty
Ty, który ulatniasz się
I giniesz gdzieś w otchłani
Plączesz się wokół gwiazd
I nie wiesz, do której zdążyć
Zejdź na ziemię
Tu jest nadzieja
Nie uciekaj od niej
Nie ważne są świecidełka, koraliki
Najcenniejsze jest życie, życie
i jeszcze raz życie
Uwierz i walcz o nie
Grupa więc jest tym rezerwuarem siły i zdecydowania, z którego słaby, niepewny narkoman na początku czerpie wsparcie i akceptację dla prawidłowych postaw, ona to przekonuje go o wielkiej wartości podjętej przez niego decyzji.
Myślę, że wiersz tej dziewczyny potwierdza moje wcześniejsze uwagi o wrażliwości i wyczuleniu grupy na problemy jej poszczególnych członków. U nas każdy wie, że w każdej chwili, kiedy jest mu bardzo ciężko, kiedy nie może poradzić sobie sam z jakimś problemem, albo ogarnia go zabójcze zniechęcenie czy załamanie, może – niezależnie od pory dnia i nocy – zwołać społeczność; wszyscy wspólnie będziemy starali się mu pomóc. Często robi to za niego ktoś inny, kto zauważył, że coś jest nie tak, że chłopak czy dziewczyna kiepsko się czuje i jest na walizkach. Wtedy osoba taka, często po raz pierwszy w życiu, doświadcza pozytywnych doznań, że jest w grupie przyjaciół, którym jej los nie jest obojętny.
Narkoman w nowicjacie nie ma żadnych praw, choć może zabierać głos w każdej sprawie. Nie liczy się jednak przy jakimkolwiek głosowaniu i nie może sprawować żadnych funkcji w społeczności, mogąc być jedynie członkiem ekipy Służby Ochrony „Monaru” (SOM). Praca w SOM-ie uświadamia narkomanowi panującą u nas zasadę niepełnego zaufania.
Zapytacie pewnie: Cóż to znaczy? A partnerstwo, a przyjaźń? Jakże okropnie musicie się czuć w tej atmosferze wzajemnych podejrzeń i nieufności.
Myślę, że nie przeczy ta zasada temu wszystkiemu, co napisałem o stosunkach międzyludzkich panujących w Monarze, a powstała ona w naturalny sposób poprzez jasne, uczciwe i realistyczne spojrzenie na pewne sprawy.
Nasza moralność jest specyficzna, wypływa z otwartego powiedzenia sobie, z czym walczymy i zdania sobie sprawy z faktu, jak trudna jest ta walka.
Narkomani nie dowierzają samym sobie, a tym bardzie – co chyba jest naturalnym, ludzkim odruchem – swoim przyjaciołom. U nas mówi się głośno i w grupie o własnej słabości o chęci brania, o tym, że nie wytrzymałoby się jeszcze konfrontacji z narkotykami. Oni sami boją się tego i, przychodząc do nas, oczekują przede wszystkim jednego: że dopóki nie wygrali walki, nikt nie zaoferuje im tutaj pompki z towarem. Nie ma u nas, luk częstej w internatach czy szkołach, fałszywie pojętej solidarności grupy, oni wiedzą, o co toczy się gra i że nie ma wyjścia z ćpania, kiedy jest się nieuczciwym. Wielu z nich ma za sobą kilkunastokrotne leczenia w szpitalach psychiatrycznych, gdzie byli w narkomańskim podziemiu. Oni Wiedzą, że te leczenia kończą się powrotem i dlatego bronią się przed ćpaniem we własnym domu.
Powiedzenie wszystkim o tym, że widziałem swojego przyjaciela łamiącego abstynencję, nie jest u nas niemoralnym donosicielstwem, lecz obowiązkiem wobec całej grupy, jest aktem odwagi bycia uczciwym, mobilizującym człowieka zdolnego do dokonania wyboru moralnego, do opowiedzenia się po stronie przeważającej, uczciwej reszty grupy..
Człowiek pracujący w SOM-ie uświadamia sobie, że wszyscy są równi w Monarze i trzeźwość sprawdza się u wszystkich, bez względu na staż pobytu. SOM ma obowiązek i prawo sprawdzania każdego w ośrodku, o każdej porze dnia i nocy. Nikt lepiej by tego nie zrobił od nich samych, bezbłędnie potrafią wykryć fakt złamania abstynencji.
Dla nowicjusza praca w SOM-ie jest elementem łączącym go z grupą. Czuwając nad jej bezpieczeństwem i swoim własnym, buduje sobie wstępną motywację do odrzucenia narkotyków. Nowicjusz nie może przekraczać bramy ośrodka bez opieki przyjaciół z trzeciej fazy. Rozmowa z odwiedzającymi go rodzicami czy kolegami powinna także odbywać się przy udziale monarowca. Doświadczenie uczy, że w ten sposób można uniknąć nieszczęściu tzw. nakręcania się na ćpanie w kontaktach z osobami z zewnątrz, o których często niewiele wiemy.
Rozmowy z rodzicami, szczególnie na początku, także są dość niebezpieczne, bo uzewnętrzniają się stare konflikty, urazy, wzajemne pretensje. W rezultacie mogą one stresować, szybko wytrącać z równowagi. Monarowiec może rozładować sytuację, nie dopuścić do tzw. zgęstnienia atmosfery odwiedzin.
Po trzech miesiącach następuje omówienie nowicjusza. Jest to z reguły bardzo burzliwa ocena przydatności człowieka w naszym wspólnym domu. Ocenianemu człowiekowi mówi się więco wszystkich jego złych działaniach, ostro piętnuje zbytnie oszczędzanie się w pracy lub zbyt efektowne zmiany, które znamionują wazeliniarstwo. Innymi słowy bezlitośnie, często na wyrost, ocenia się postawę nowicjusza. Mówi się także o jego pozytywach, ale stara się raczej koncentrować na cechach ujemnych, wychodząc z założenia, te one właśnie są dla niego najniebezpieczniejsze, więc trzeba mu je jak najobszerniej i wyraziście wytknąć.
Mimo iż nowicjusz słyszy o sobie na każdej prawie codziennej odprawie przed pracą, jak bardzo jest słaby, to całościowe podsumowanie robi jednak mi nim wrażenie. Jest to jakby egzamin do pierwszej klasy. Na koniec omówienia następuje głosowanie. Jeśli co najmniej trzy czwarte osób uprawnionych do głosowania podniesie rękę, nowicjusz przechodzi do etapu domownika. Jeśli głosowanie jest negatywne, pozostaje on nadal nowicjuszem, mimo że minęły trzy miesiące. Takiego człowieka powinno się omówić za dwa, trzy tygodnie. Lepiej zbytnio nie przedłużać nowicjatu, gdyż pozbawia się narkomana możliwości aspirowania do czegoś lepszego i innego, sankcjonując niejako, poprzez przedłużanie tego okresu, niemożność zmiany, pogłębiając tym samym jego, często nie najlepszy, okres wglądu w narkomańskie życie.
Chciałbym Państwu przytoczyć parę wypowiedzi narkomanów, którzy są w nowicjacie lub kończą ten etap nauki życia.*
„Przyszedłem się leczyć tutaj dlatego, bo ostatnio było kiepsko ze słomą i prochami. To jest pierwszy powód, dla którego przyszedłem się leczyć.
Drugi to ucieczka przed kryminałem. Nie byłem przekonany co do swojego leczenia i nadal nie jestem, ale staram się jak mogę. Do tej pory nie widzę żadnych zmian w swojej psychice związanych z ćpaniem.
W ośrodku nauczyłem się na razie punktualności, obowiązkowości, potrafię zmobilizować się do pracy. Chciałbym bardzo wyleczyć się i uwierzyć, że bez ćpania można żyć.”
„Początkowo przyszedłem do Monaru bo niewiedziałem zupełnie co dalej robić. Do domu nie miałem po co wracać, ciotka u której ostatnio mieszkałem wyrzuciła mnie po ostatniej rozprawie sądowej.
Ostatnie lato spędziłem na działce, a jesień w piwnicy. Na zimę poszedłem do OHP, ale wytrzymałem tam tylko trzy miesiące. Przychodząc do ośrodka nie bytem nastawiony na przemeblowywanie siebie. Myślałem, że skończę szkołę, a przynajmniej drugą klasę i będę mógł wrócić do domu.
Z czasem uświadomiłem sobie moją chorobę i zacząłem się bać. Nie umiałem żyć z ludźmi. Chciałem to wszystko zmienić, pokazać, że stać mnie jeszcze na wiele.
W Kołobrzegu matki straszyły mną dzieci. W ośrodku otworzyły się przede mną możliwości, chciałem być dobry i wrażliwy. Do tej pory nie udało mi się tego osiągnąć. Myślę, że w ośrodek włożyłem już sporo.
Jestem współtwórcą koncepcji architektonicznych i gospodarczych. Kiedy przechadzam się po terenie, to widzę efekty mojej pracy. Niestety nie ma jeszcze tego, o czym zawsze myślałem. Nie mogę powiedzieć o sobie – jestem dobry i wrażliwy. Nie ma w ośrodku człowieka, który by mógł powiedzieć – on pomógł mi, jestem mu wdzięczny (…).”
„Uczę się pokory, odpowiedzialności i obowiązkowości. Szukam przyjaciół. Mam osiem nieudanych prób wyjścia z nałogu, może ta dziewiąta będzie ostatnia.
Trzeba w coś wierzyć, jeżeli nie mogę wierzyć w siebie, dlaczego nie w Monar. Nic nie mam do stracenia, a jest nadzieja, że będę żyć.
Jest to moje jedyne marzenie, żyć tak poprostu…”
„Obcięcie włosów przeżyłam dość mocno, ale już później dla szpanu złorzeczyłam i przeklinałam Monar.
Nawet nie bardzo wiem, kiedy zaczęłam angażować się w ośrodek, ale gdy o zauważyłam byłam zdziwiona. Coraz bardziej zaczęłam się bać wyjścia na zewnątrz, chociaż myślę o tym często.
Jestem nadal egoistyczna, nudna i myślę, że bezduszna. Chcę tu jednak być nie dlatego, że jest tu Moniu, albo dlatego, że na zewnątrz czeka mnie więzienie.
Bardzo chcę żyć, może trochę inaczej niż inni ludzie, ale wiem napewno, że chcę żyć bez ćpania. Boję się, ale myślę coraz natarczywiej o tym, co będzie polem…”
„Kiedy zapragnąłem przestać ćpać – zacząłem szukać drogi po której miałem iść, aby urzeczywistnić swoje zamiary. Wcześniej próbowałem sam kilka razy przestać ćpać, ale najdłuższym okresem, kiedy utrzymałem pełną abstynencję były trzy miesiące. Postanowiłem dostać się do szpitala na odtrucie i następnie zmienić otoczenie tj. miejsce zamieszkania, poszukać pracy itp.
Było to dwa lata temu. Za to, że spóźniłem się około dziesięciu minut do szpitala nie zostałem przyjęty. W tym czasie nie zależało mi zbytnio na leczeniu. Nie szukałem żadnego ośrodka, czy też szpitala.
W środowisku mówiło się o Garwolinie, o Monarze, o różnych psychiatrykach i lekarzach. Ludzie, którzy mówili o tym, mówili różnie.
Zazwyczaj źle. Ci którzy mówili o ośrodkach Monaru źle, z reguły wylecieli za jakieś przewinienia. Ale wyczuwało się u nich nutkę żalu.
W momencie, kiedy mój przyjaciel zmarł, zacząłem się bać. Widziałem jego powolną śmierć i zacząłem szukać drogi ratunku dla siebie. Czułem, że muszę pójść na kontrolowane odtrucie i znaleźć się w grupie ćpunów, którzy coś ze sobą zrobili. I tak trafiłem do szpitala. Tam dopiero poczułem co się dzieje ze mną, ile straciłem przez ćpanie. Nie byłem w stanie zrobić cokolwiek.
Kiedy po miesiącu pobytu w szpitalu odwiedziłem swoją dziewięcio letnią córkę i zobaczyłem jej reakcję, kiedy z trudem utrzymałem się na nogach, poczułem się jak dwudziestodziewięcioletni dziadek. Wtedy zdecydowałem się na wszystko, to znaczy albo się leczyć, albo skończyć ze sobą.
Chciałem żyć. Wróciłem do szpitala. Tam w rozmowach z ludźmi z punktu Monar oraz z ćpunem, który był już w ośrodku nabrałem przekonania, ze muszę trafić do ośrodka, że sam niczego nie zrobię.
Dla mnie nowicjat w ośrodku, to przede wszystkim pobudzenie do aktywnego życia. Odnalezienie własnego ja. Kiedy trafiłem do ośrodka wydawało mi się, że nie jestem w stanie pracować, okazuje się. że w grupie ludzi, którzy mają ten sam problem można pracować, wydawało mi się, że nic jestem w stanie mówić, ale kiedy się musi to zaczyna się próbować przynajmniej.
Ci, którzy wychodzą z brania nie zdają sobie sprawy z tego, że wiele błahych spraw akumuluje się i w momencie kiedy zostają sami nie dają rady.
Ja ostatnio tzn. przed przybyciem do ośrodka nie przyjmowałem nic do siebie. Uzależnienie od środków w jakie się wpędziłem nie pozwoliło mi na normalne funkcjonowanie. Zatraciłem poczucie rzeczywistości do tego stopnia, że ograniczałem się do ćpania i spania.
Wszystko inne nie miało dla mnie znaczenia. Teraz w ośrodku czuję jak było źle i zaczynam widzieć swoją szansę.”
Na zakończenie omawiania nowicjatu wypada wspomnieć o tym, iż narkomani zgłaszający się do Monaru muszą pokonać wiele wewnętrznych oporów, które powstają w nich na skutek opinii ich kolegów.
Fama głosi, że gruchocze się tu osobowość człowieka, zmusza do katorżniczej pracy od świtu do nocy, obraża się ludzi, depcze ich godność i niezależność.
Narkoman przychodzi do nas z pewnym bagażem wyobrażeń, jak tu jest i dopiero na miejscu konfrontuje to, co wie od innych, z tym, co znajduje tutaj. Bardzo trudno jest zmienić niechętne nastawienie do nas. Ludzie jednak często zgłaszają się mimo wszystko dlatego, że nie mają innego wyboru. Oczekują oni rzeczy najgorszych, z dnia na dzień spodziewają się, że razy spadną im nieuchronnie na kark i że ta domowość to mistyfikacja, którą uknuto, aby podstępnie wciągnąć ich w głąb. Dopiero po kilku tygodniach przekonują się z reguły, że istnieje rozbieżność między zasłyszanymi relacjami a ich własnymi doświadczeniami z pobytu. Tak więc, oprócz maski narkomańskiej, trzeba zedrzeć również z człowieka wrogie nastawienie do Monaru.
Myślałem do niedawna, że dzieje się tak tylko w Polsce, ale przeczytałem parę dni temu zwierzenia byłej narkomanki z „Daytopu” w RFN, która w identyczny, negatywny sposób była nastawiona przez kolegów do leczenia w domu tej organizacji. Tak więc nie tylko u nas istnieją życzliwi, którzy wszystko wiedzą lepiej.
Domownicy
Faza nauki życia w Monarze, którą nazwaliśmy domową – stąd określenie domownik, trwa cały rok od dnia jej rozpoczęcia. Przejście do etapu domownika jest, oczywiście, umowną zmianą wnętrza narkomana. Nadal tkwią w nim tendencje narkomańskie, myśli on całymi dniami o braniu i nie wierzy w sukces wyjścia z nałogu. Przejście do przodu nobilituje go jednak, stwarza nadzieję, że coś się chyba w nim ruszyło i nadzieja ta rzeczywiście zdolna jest poruszyć coś w narkomanie. Jest z tym trochę tak, jak z przepuszczaniem do następnej klasy ucznia, który uczył się, choć nie był zbyt zdolny i nie wypadł przekonywająco na egzaminach końcowych. On wie, że uezyt się i cieszy go, że nauczyciel podjął taką decyzję. W następnej klasie wiedzie mu się już lepiej, stara się nie zawieść pokładanego w nim zaufania. Narkomani z reguły nie mieli w swoim życiu domu, ani rodzinnego, gdyż często były to tylko pozory, ani swojego, gdyż przekształcał się on bardzo szybko w melinę przypominającą piekło. Melina taka jest miejscem produkowania kompotu, przez cały dzień wchodzą i wychodzą jacyś ludzie, rozmawia się o niczym, od czasu do czasu wpada milicja.
Mówiłem już nieraz, że narkomana trzeba nauczyć żyć od początku. Tak jak niemowlę musi on uczyć się każdej czynności, każdego gestu, prostych życiowych spraw, które przedtem nie interesowały go zupełnie, lub też ich nie zauważał. Zaczyna po prostu atakować go życie, w swych licznych przejawach, w całej swej złożoności i skomplikowaniu. Aby mógł się go uczyć, trzeba stworzyć mu warunki ku temu. Najważniejsze jest wytworzenie poczucia bezpieczeństwa i miłości. Muszą oni czuć się bezpieczni w swoim domu, w którym wszystko zależy od nich samych, począwszy od rozkładu dnia, a skończywszy na planach rozbudowy domu, pokoju, gospodarstwa.
Narkoman powinien czuć swoje miejsce, rolę, jaką mu powierzono, zainteresowanie jego osobą. Bycie anonimowym podczas pobytu przekreśla jakąkolwiek szansę wyjścia na zewnątrz wolnym od nałogu.
Domownik ma swój pokój, który dzieli z kolegą lub kolegami, Nie powinno być w takim pokoju więcej niż trzy do czterech osób. Miejsce to urządza się według własnych pomysłów, ale tak, aby było w nim miło, ciepło, przytulnie. Niejednokrotnie narkomani nie umieją osiągnąć tego efektu, bo i jak mogliby zdobyć tę umiejętność. Starają się urządzić pokój po swojemu, obwieszają go plakatami przypominającymi im przeszłość, uwielbiają napisy w postaci sentencji o życiu, przyćmione światło i muzykę. Mają nadzwyczajne zdolności zrobienia z pokoju, w szybkim tempie, hip-chaty, pełnej szklanek po herbacie, słoików z petami, brudnych ciuchów. Jeśliby dać im zupełnie wolną rękę, to w krótkim czasie stworzyliby przytulny kącik, jota w jotę przypominający elegancką melinę. Trzeba więc inspirować ich do urządzenia pokoju w dość tradycyjnym stylu, gdzie zarówno oni sami mieliby możność wykazania inicjatywy i pomysłowości, jak i my moglibyśmy wtrącić swoje trzy grosze. Miejsce, w którym żyje się przez dwa lata, jest bardzo ważnym czynnikiem w całokształcie działań w Monarze.
Domownik ma liczący się głos w społeczności i może wpływać na kształt i kierunek działań z ludźmi. Spośród domowników najczęściej wybiera się zarząd domu Monaru. Można także zostać wybranym do grupy zajmującej się pomocą słabszym lub organizującej samodzielnie sesje terapeutyczne. Zaczyna się czuć własną przydatność przy prowadzeniu domu. Niby niewiele się zmienia, a jednak świadomość, że można chociażby wyjść samodzielnie poza obręb domu i pozostawać np. parę godzin bez kontroli, tworzy myślenie typu: „Zaczynają mi trochę ufać”.
Rozpoczyna się niema walka wewnętrzna między narkomanem, który dyktuje: „Wykorzystaj to i walnij ich wszystkich w rogi”, a nowym człowiekiem, początkiem nowej jakości, która nieśmiało kreśli słowa: „Muszę być w porządku, bo może tak trzeba, a zresztą nie uda mi się oszukać, bo przyłapią mnie i wyrzucą”.
Początkowo uczciwość tworzy się z powodu lęku przed wyrzuceniem. Poczucie uczciwości – bo tak trzeba; tak nakazuje mi to moje sumienie – rodzi się dużo, dużo później.
Przepustki są odrębną dziedziną pracy z narkomanami i stanowią jedno ze źródeł naszej wiedzy na temat roli mechanizmów samokontroli w przystosowaniu ich do życia na zewnątrz. Również im samym dostarczają informacji, czy są coś warci na wolności.
Trzeba sobie jasno powiedzieć, że jesteśmy zdani na przekazy z drugiej ręki i prawdziwość materiału zależy od uczciwości nadawcy informacji, a więc często również zainteresowanego.
Doświadczenie uczy, że w sześćdziesięciu procentach narkomani kłamią i nie mówią wszystkiego ó swoich samodzielnych przepustkach. Przeważnie pierwsza przepustka jest czysta, bo trzyma umowa z terapeutą i grupą, jest się bohaterem, więc nie wypada itp. Następna przepustka może być już z alkoholem bądź prochami. Narkomani często opowiadają, że dom, ulica, wygląd pewnych wnętrz kojarzą im się z ćpaniem. Jest to koszmar, który trudno nam sobie wyobrazić. Zewsząd otaczają człowieka przedmioty, sytuacje, dźwięki, które zawsze były związane z sytuacją brania narkotyku.
Mój przyjaciel, który jest abstynentem już od czterech lat, w czasie pobytu w domu Monaru nie mógł korzystać z łazienki przez wiele miesięcy, gdyż w momencie gdy zamykał drzwi i zostawał sam w toalecie, ręce zupełnie automatycznie zaczynały mu pracować, aby ukazały się żyły. Narastało w nim tak potworne napięcie, że wolał nie ryzykować wchodzenia do tego pomieszczenia.
Inny z chłopców nie wchodził pod prysznic, bo robił sobie zastrzyki pod prysznicem, ponieważ tylko wtedy miał szansę wkłucia się. Jeszcze po trzech latach od ukończenia Monaru była to dla niego sytuacja nie do pokonania.
Jak już pisałem, przepustkę samodzielną można dać dopiero po wielomiesięcznych próbach wychodzenia na zewnątrz z opiekunem, którym jest terapeuta bądź monarowiec po kilku przetrenowanych samodzielnych wyjściach.
Tylko pozornie daje to gwarancję, że domownik lub początkujący monarowiec nie będzie próbował wziąć. Jeżeli narkoman chce wziąć, zawsze dopnie swego. Na wielu sesjach terapeutycznych uporczywie ponawia się temat przepustek, które traktuje się jako nieuchronny krok, jaki każdy będzie musiał wykonać i trzeba się do niego przygotować, jak do pierwszych zawodów sportowych.
Niestety, wiele z tych pierwszych kroków jest nieudanych. Oczywiście, narkoman nie przyznaje się z reguły do złamania abstynencji, gdyż nie chce opuścić ośrodka i zaczyna w ten sposób swój nieuczciwy pobyt. Popełnienie jednej nieuczciwości nieuchronnie powoduje następne, człowiek zaczyna grać dwie role: jedną – dla otoczenia, drugą – która jest kontynuowaniem starych sposobów funkcjonowania wewnątrz siebie. Narkoman, który ma na swoim koncie jakąkolwiek nieuczciwość związaną z narkotykami lub jakąś sprawę, o której nie powiedział do końca, nie ma szans na zmianę swojej hierarchii wartości, dalej działa w sferze zakłamania i fałszu i prędzej czy później weźmie.
Przykłady można by mnożyć w nieskończoność. Ci, którzy zdecydowali się oszukiwać samych siebie, dawno już porzucili myśl o prawdziwej walce o życie w abstynencji. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że ze złamanym kręgosłupem nie można normalnie żyć.
Pamiętam chłopca, który wziął narkotyki po czterech miesiącach pobytu. Ukrył ten fakt złamania abstynencji, gdyż nie wierzył w to, że jedno wzięcie może o czymkolwiek decydować. Pozostał w domu Monaru i przeszedł przez wszystkie trzy fazy nauki życia. Był prawie bez zarzutu. Po wyjściu w sześć miesięcy wrócił do nałogu. Przyjęliśmy go do naszego domu po roku. Jest z nami i będzie musiał być bardzo długo. Często wspomina swój pierwszy, nieudany pobyt. Mówi, że w momencie, w którym zdecydował się na wzięcie, przestał traktować pobyt poważnie. Dostosowywał się do obowiązujących reguł, ale nie starał się ich sobie przyswoić. Wiedział, że będzie brać, nie myślał o sobie w kategoriach abstynenta. Sesje terapeutyczne odbierał jak stek bzdur jakichś fanatyków, był obok ludzi, a nie z nimi. To zdecydowało, że zrobił sobie tylko przerwę w braniu, zamiast próbować nauczyć się życia bez narkotyków.
Znam dziewczynę, która trzykrotnie ponawiała próby nauki życia w Monarze i na skutek nieuczciwości na przepustkach nigdy nie potrafiła żyć normalnie na zewnątrz. Teraz jest z nami już rok i obsesyjnie boi się jakichkolwiek nieuczciwości. Jest kryształowa w działaniu i mówieniu dosłownie wszystkiego, co wydaje się jej niezgodne z uczciwością. Twierdzi ona, że ta maksymalna dążność do uczciwości dodaje jej sił. Nieraz nie chce już walczyć i kiedy jest zniechęcona, trzyma ją tylko świadomość, że jest czysta, a przez to lepsza od innych. Po raz pierwszy lepsza od kogoś, kto jest taki sam jak ona niegdyś, lepsza o inne normy postępowania. Wierzę głęboko, że wyjdzie z nałogu, bo kto raz zakosztował prawdziwej wspinaczki po pięknej ścianie życia, ten nie zejdzie do kloaki ćpania. Jest coś bardzo prawdziwego w stwierdzeniu, że trwanie w czystości odradza na nowo. Trzeba w to wierzyć i dążyć, maksymalnie dążyć do czystości.
Przepustki spełniają inną rolę w fazie bycia domownikiem niż w okresie monarowskim. Domownik musi uświadomić sobie różnicę, jaka jest między abstynencją robioną w domu Monaru a utrzymywaniem jej na zewnątrz. Przepustki dostarczają młodemu człowiekowi informacji o jego faktycznym przepracowaniu problemu brania, są miernikiem skuteczności mechanizmów obronnych, które wytwarzają się w okresie bycia domownikiem i automatyzują w fazie monarowskiej.
Kontrolowany luz, jaki daje się domownikowi, możliwość wyjścia poza obręb ośrodka, prowadzenie samodzielnych rozmów z kolegami przyjeżdżającymi z zewnątrz w odwiedziny, samodzielne działanie na wielu odcinkach życia w domu tworzy zręby mechanizmów, które będą przydatne tym ludziom w ich późniejszym życiu.
Normalność życia w Monarze, ciągłe funkcjonowanie pośród szarości, codzienności, powtarzających się czynności pracy i nauki przyzwyczajają człowieka do tego, co go niewątpliwie czeka. Uczymy młodzież przeżywania piękna życia takim, jakim ono jest-bez upiększeń i mistyfikacji.
Życie u nas przy pomiń a trening lekkoatlety, który biega między opłotkami swej wioski, wykorzystując nadarzający się ku temu teren. Potem, kiedy pojedzie na zawody pośród ludzi, warunki niedo zmienią się, ale tężyzna fizyczna i wyniki uzyskiwane na własnym podwórku mogą być podstawą jego ewentualnych dalszych sukcesów.
Życie w domach Monaru powinno być w miarę ciężkie, a przez to prawdziwe. Wszelkie udogodnienia są miłym akcentem, ale wątpię, czy cokolwiek dają. Jestem za ostrymi warunkami życia, kiedy to wszystko lub prawie wszystko wypracowuje się własnymi rękami. Uczy to zaradności i wiary we własne możliwości. Przecież narkomani brali, gdyż nie umieli przystosować się do normalnego życia, bali się go, odgradzali barierą narkotyków, które tworzyły zaporę przed bólem istnienia. Nie można ich wmanewrować w coś fikcyjnego, w disnejland, w sztuczne i ułatwione życie, bo przegrają kolejny raz swe życie na zewnątrz.
Domownicy po 5-6 miesiącach pozbywają się wielu zachowań narkomańskich, odmrażają swoją skutą narkotykami dewiacyjną osobowość… i przekonują się, że dopiero teraz zaczynają się ich główne kłopoty. Przedtem nie czuli swoich zaburzeń, byli jakby odurzeni narkotykami, jak pszczoły dymem. Teraz – kiedy zabrakło środków odurzających – stoją oni oko w oko ze swoim piekielnym nieprzystosowaniem, agresją, lękiem, kompleksami niższości, złodziejstwem, odchyleniami seksualnymi itp.
Lista mankamentów jest długa. Domownik musi powoli niwelować swoje mankamenty, zarówno poprzez omawianie ich na sesjach terapeutycznych, jak i w konkretnych działaniach w domu i na kontrolowanych przepustkach. Jedyną formą realnej pomocy w przezwyciężaniu własnych słabości jest uczestnictwo w normalności, wypełnianie punkt po punkcie jasno sprecyzo- wanego i uczciwego, prostego planu życia, w którym przeplata się wysoki poziom wymagań z miłością i podziwem dla dokonań. Powoli narkomani przekonują się, że można opanować agresję, przestać kraść i nauczyć się prawdziwie kochać. Czują, że zmiany zależą od intensywności pracy nad sobą, szczerości przedstawiania własnej problematyki, aktywności w psychoterapii i w pracy, angażowania się w sprawy swoje i innych. Program domowników obfituje, oprócz codziennej pracy i nauki, w coraz częstsze, w miarę upływu czasu, przepustki do domu, obozy górskie i żeglarskie, sport i rozrywkę. Są to nowe, nie znane im zupełnie dziedziny życia – cała sfera realizowania się człowieka poza pracą. Nie potrafią tego, ich jedyną formą rozrywki było słuchanie godzinami muzyki, a wolny czas najchętniej spędzali leżąc w łóżku.
W ośrodku – postawieni przed sytuacją wymagającą zorganizowania czasu wolnego – najczęściej podchodzą do tego czysto konsumpcyjnie – organizują wyjście do kina lub na koncert grupy rockowej.
Dopiero z czasem, kiedy udaje nam się zorganizować np. obóz w górach, zaczynają cenić aktywne spędzanie czasu wolnego, dostrzegają, ile radości i satysfakcji daje np. pokonanie trudnego odcinka trasy, przed którą bronili się wszelkimi sposobami, Trzeba niezwykłego nieraz entuzjazmu i pobudzenia z naszej strony, naszej radości i zapału, aby smutna, apatyczna grupa, niezbyt chętnie wychodząca ze schroniska, w czasie powrotu była rozgadanymi, tryskającymi humorem i zadowoleniem przyjaciółmi.
Trudno im werbalnie przekazać pewne sprawy, takie jak: przyjemność wypływająca z kontaktu z naturą, pokonywanie zmęczenia i pomaganie sobie nawzajem w trudach wspólnej wędrówki Dopiero w konkretnych sytuacjach, podczas wspólnie spędzonych chwil nabierają znaczenia takie pojęcia, jak: przyjaźń, ofiarność, odwaga.
Okazuje się, że potrafią dokonać wielu rzeczy, które wcześniej wydawały im się niemożliwością, odkrywają w sobie zdolności, pasje i umiejętności, o których nie wiedzieli i wkraczają w świat nie znanych im przeżyć, przy których chemiczne szczęście okazuje się złudną atrapą. Nowego sensu nabiera słowo miłość i jest coś wzruszającego, gdy młoda dziewczyna po raz pierwszy w życiu cieszy się, że wie, co znaczy kochać kogoś.
W tym. miejscu chciałbym powiedzieć, że wiem, iż sfera stosunków damsko-męskich w domach Monaru jest tematem wielu pasjonujących opowieści, przy których Boccaccio czy de Sade to bajeczki dla grzecznych dzieci. Krążą wieści o rozwiązłości, orgiach i pełnej dowolności postępowania w tej sferze ludzkiego życia.
Muszę Państwa rozczarować, jeśli myślicie o nas w takich kategoriach. Trzeba sobie od razu uświadomić, że seks jest dla narkomanów okazją do ich wzajemnego zbliżenia się, dania sobie ciepła, naturalną formą stworzenia poczucia bezpieczeństwa i akceptacji. Jest przerwaniem nieznośnej samotności z narkotykiem, który jest jedynym partnerem ich życia. Ich zbliżenia w początkowej fazie nauki życia są bardzo uproszczone. Nie umieją oni dać sobie tego, co powinien dać człowiek człowiekowi w sytuacji bycia razem. Powielają oni wtedy zachowania i sytuacje, które cechowały ich w okresie brania.
Najbardziej widoczne to jest w przypadku małżeństw, które przychodzą do Monaru i bardzo często rozpadają się podczas pobytu u nas. Uświadamiają oni sobie, że na trzeźwo są zupełnie obcymi dla siebie ludźmi, że łączyło ich tylko wspólne branie, a ich związek był snem narkomana. Jest to dla nich okres wielkiej próby i prawdy o ich związku. Zaczynają dostrzegać, że nie potrafią nawzajem obdarzać się sobą, rozmawiać wspólnie, że żyli w egoistycznym, narkomańskim kontrakcie typu coś – za coś.
Na przykład dziewczyna spostrzega przy sobie nagle obcego jej człowieka, z którym żyła tylko dlatego, że produkował narkotyki i nie musiała sama troszczyć się o to. Przeszłość, warstwa wzajemnej nienawiści, oszustw, kłamstw, pozornego dawania często nie daje się usunąć i małżeństwo rozpada się, a partnerzy łączą się z kimś innym albo pozostają samotni.
Działania z tymi, którzy pozostają razem lub łączą się w trakcie pobytu u nas, są trudniejsze i bardziej skomplikowane. Tylko pozornie łatwiej jest przebywać w domu Monaru, będąc w bliskim związku z drugą osobą.
Skuteczność programu pogarsza się wydatnie w takiej sytuacji. Bycie we dwoje powoduje powstanie pewnej otoczki ochronnej, którą para ludzi wytwarza tylko dla siebie. Często silne bodźce, które trzeba im serwować, są przez nich przerabiane na coś łagodniejszego. Wzajemnie pocieszają się, próbują wiele spraw wytłumaczyć jeszcze inaczej. Tworzą sobie własną, nie zawsze właściwą, drogę wyjścia z nałogu, odcinają się od grupy. W azylu własnego pokoju ich związek zaczyna powoli przekształcać się w kolejną ucieczkę przed rzeczywistością, staje się formułą na przetrwanie w naszym domu. Oddalają się w swojej intymności coraz bardziej od tego, co ich otacza, a rzeczywistość staje się dla nich, poprzez fakt nieuczestniczenia w niej, coraz bardziej obca, niezrozumiała.
Grupa zauważa to, zaczynają padać informacje zwrotne w ich kierunku typu: „Nie widać was w domu, mało jesteście z nami, nic o was nie wiemy”. Zachowują się wtedy różnie, często zaczynają wspólnie tłumaczyć się, usprawiedliwiać przed społecznością. Jest to dla nich zgubne, ponieważ w tym momencie grupa jawi im się już jako wroga siła, która chce rozbić ich związek, zniszczyć ich, zaczyna się wtedy podwójne życie: dla grupy i dla siebie.
Wytwarzają w sobie fałszywe przeświadczenie, że potrafią być obiektywni w stosunku do siebie, zaczynają ostro mówić o sobie na psychoterapiach, ale nie zawsze wypływa to z przekonania, że tak trzeba, lecz raczej jest graniem na forum obowiązkowej roli, która chroni ich przed ewentualnymi atakami, że kryją się nawzajem. Potem,.we własnym pokoju wiele sądów odwołują, coś im się nie będzie opłacało, czego nie będzie wypadało mówić czy uświadamiać. Kiedy się pokłócą, obrażą na siebie, grupa i sesja terapeutyczna staną się dla nich areną walki, gdzie pod płaszczykiem bezkompromisowości, otwartości i chęci pomocy będą wygrywać niskie chęci zemsty, odegrania się i będą nawzajem manipulować grupą i sobą. Trudno nam wtedy ocenić, ile w tym wszystkim autentycznej szczerości, a ile osobistych podjazdów.
Na przykład w jednym z ośrodków leczy się małżeństwo, mają dziecko. Społeczność ocenia ich dotychczasowy pobyt, padają informacje. On oceniony jest pozytywnie, dobrze pracuje, jest uczynny, miły, koleżeński, grupa postrzega, że pracuje nad sobą. Pytamy o zdanie żonę, która zaczyna mówić, jak wiele jeszcze jej mąż ma do zrobienia, że jego postawa w grupie jest grą, że wobec niej jest arogancki, że nie pomaga w wychowaniu dziecka, nie troszczy się o ich mieszkanie, jest egoistą, nie potrafi nic dać z siebie jej i dziecku. Niewiele się zmienił, jest tym samym człowiekiem z okresu brania. On jest zszokowany, widać, że ma żal do niej, że go wydała, czuje się zawiedziony i rozgoryczony.
Zaczynamy wspólnie wyjaśniać sobie te sprawy, tłumaczymy chłopakowi, o co chodzi, ale widać, że nie przyjmuje do końca, że zaczyna sobie całą tę sytuację interpretować po swojemu, myśleniem typu: „O co ona ma do mnie pretensje, odegrała się na mnie”.
Trudno nam w tym momencie przewidzieć, jak sprawy potoczą się, kiedy będą u siebie sami, a także obiektywnie ocenić, jakimi pobudkami kierowała się dziewczyna i czy np. mówiłaby to wszystko zawsze, czy tylko po ostatniej kłótni między nimi.
Tak więc z jednej strony związki chłopak – dziewczyna blokują penetrację terapeuty i grupy, ochraniają przez bólem pobytu (jest takie hasło: „Pobyt nie ma być przyjemny a skuteczny”), a z drugiej – są niewątpliwie źródłem wspaniałych odkryć własnej uczuciowości, możliwości dawania siebie; wykształcają postawy opiekuńczości i partnerstwa.
Niestety, wieloletnie doświadczenie mówi, że jeśli związek powstaje zbyt wcześnie, przed oczyszczeniem brudu narkomanii i niwelacją podstawowych zaburzeń zachowania, to program pobytu może okazać się nieskuteczny. Nie można sterować ludzkimi uczuciami i trudno jest nie zgodzić się na jakiś związek. Jedyne, co nam pozostaje, to próbować im uświadomić, że decyzja bycia we dwoje (mówię cały czas o osobach pełnoletnich) komplikuje sprawę ich wyzwolenia z nałogu, że muszą, decydując się na bycie razem, w dwójnasób pracować nad sobą, aby nie zaprzepaścić szansy.
Z wielu obserwacji wynika, że udany bywa związek monarowca z partnerem domownikiem, ale już np. nowicjusz nie powinien łączyć się w jakikolwiek związek. Powoduje to jego oderwanie się od własnej problematyki poprzez koncentrację na drugiej osobie, pozorne przyjęcie wzorów postępowania, budowanie motywacji na kruchych podstawach emocjonalnych, gdzie wszystko zależy od tego, jak ułożą się mu stosunki z partnerem (także przecież wychodzącym z nałogu, bez pewności powodzenia!).
Zaplombowanie zęba bez oczyszczenia go powoduje prędzej czy później powstanie procesu zapalnego. Plombą jest związek, który przychodzi zbyt wcześnie, przed oczyszczeniem się do końca i daje ułudę siły i poprawy.
Niezależnie od tego, co napisałem, były również udane związki. Mam wielu przyjaciół, którzy połączyli się w Monarze i wspaniale dają sobie radę na zewnątrz. Monar pomógł im uwierzyć, że miłość istnieje, stworzył warunki rozwoju miłości, najpotężniejszego z bodźców do życia, mogącego konkurować z powodzeniem z narkotykiem. Przy okazji omawiania problemów rodzinnych – parę słów o dzieciach w Monarze. Jest u nas wiele dzieci przebywających tu bądź z samotnymi matkami, bądź z rodzicami. Na szczęście, nie obserwuję odchyleń od normy u tych maleństw, odzyskują one u nas uśmiech, zaufanie do ludzi, poznają szczęście bycia z matką i ojcem. Przychodzą wylęknione, zabiedzone do ostatnich granic, nie umieją mówić i bawić się. Po paru miesiącach są nie do poznania.
Powstaje pytanie: czy narkomani powinni mieć dzieci, czy potrafią je wychowywać?
Sądzę, że tak, jak każdy nieszczęśliwy człowiek i narkoman miał w swoim życiu upadek, który uniemożliwiał mu zajmowanie się własnym dzieckiem. Teraz, dźwigając się na nogi, zaczyna opiekować się swoją pociechą. Owszem, trzeba ich uczyć miłości do dziecka, cierpliwości i łagodności, ale wiele spraw, jako ludzie wrażliwi, sami wyczuwają i po pewnym czasie stają się wzorowymi matkami i ojcami. Własne nieszczęście i walka o życie powodują, że lepiej i głębiej zaczynają rozumieć los własnych dzieci i chcą im wynagrodzić cierpienia, które wcześniej były ich udziałem.
Często nie mieli okazji bycia ze swoimi dziećmi, bo odbierała im je rodzina. Teraz, często po raz pierwszy, naprawdę przytulają się do swego synka czy córeczki i one obejmują ich równie mocno, jakby przeczuwając, że mocny uścisk jest potrzebny ich słabym rodzicom. Nieraz rodzina nie chce oddać dziecka, nie wierzy w sukces, boi się, że dziecko zmarnuje się.
Drodzy Państwo! Nie można im odbierać szansy bycia ź rodzicami, trzeba próbować. Bardzo często wychodzi się z tej próby zwycięsko. Więzy z dzieckiem są także bodźcem, który, choć słabszy, od narkotyku, to jednak w połączeniu z innymi bodźcami życiowymi, przyspiesza sukces szczęśliwego życia.
Te wszystkie sprawy, które poruszam, omawiając domowników, wyznaczają zakres nowego etapu w procesie nauki życia – budowania wnętrza człowieka, wypełniania luki po zapomnianym człowieczeństwie. To właśnie domownicy wytwarzają aurę domowości; oni, poprzez budzące się w nich poczucia, naturalne reakcje, które były dotychczas uśpione, postawy autentycznego zaangażowania, oddziaływają na nowicjuszy i zachęcają do pójścia w ich ślady. W tej fazie pobytu następuje powolny proces uwewnętrzniania się postaw i wartości wpojonych w toku pobytu. Widać to wyraźnie w wypowiedziach domowników, w których dokonują oni próby samodzielnej oceny dotychczasowego pobytu.
I
„Jestem l,5 roku w Głoskowie. Myślę, że po 7 latach grzania dużo w sobie zmieniłam, ale nie wszystko. Zostało mi jeszcze parę rzeczy do zrobienia, które dadzą mi później tę umiejętność (jakże upragnioną!!!) zwykłego ŻYCIA na zewnątrz. Umiejętność radzenia sobie w sytuacjach stresowych, które kiedyś załatwiałam garścią prochów. Bardzo ważną sprawą jest dla mnie szkoła – mój chyba największy problem tutaj, z którym do teraz nie mogę dać sobie rady (choć czuję, że jestem już na prostej).
Wiem jednak, że Głosków i tylko Głosków daje mi możliwość walki z samą sobą. Chcę wyjść z Monaru dostatecznie silna, zdrowa i świadoma, żeby znów nie zacząć poruszać się po omacku. I wiem, że nie nadszedł jeszcze czas mojego wyjścia, ponieważ mam czasami wrażenie, że ring zamieniłam na salę treningową. Ale w tych właśnie przypadkach uświadomiłam sobie mój brak zdecydowania, konsekwencji.
Panie Marku, jest to wszystko za. mało, tzn. braknie mi słów na opisanie tego wszystkiego, co działo się ze mną i dzieje nadal.
Co zrobiłam?
Nauczyłam się od podstaw wszystkiego jak niemowlę. Począwszy od prania bielizny, sprzątania pokoju, gotowania, poprzez pracę w polu. Nauczyłam się przełamywać własne lenistwo. Miałam zawsze pełną kontrolę tego, co robię, zawsze zadawałam sobie pytanie – czy jest to uczciwe? Poruszałam własne sumienie – była to okrutna walka. Nikt mnie nie kontrolował, p czym wiedziałam dokładnie, byłam swoim własnym przeciwnikiem, ale wiedziałam dobrze, że jeżeli ktoś tu przegra, to tylko ja sama. Były dni na początku mojego pobytu, że w każdej minucie musiałam się przełamywać. Do wszystkiego, do wstania rano, do biegu, do pracy, do życzliwego uśmiechu, do miłego słowa. Było mi bardzo ciężko! Ale wiem, że było to owocne – bo mam pewność, że brać nie będę! Starałam się zawsze dać jak najwięcej ludziom, ośrodkowi, sobie.
I chcę nadal to robić!”
II
„Jestem w ośrodku dziewięć i pół miesiąca. Kiedy przestałem nosić drelichy, od razu chciałem jeździć na przepustki sam, chciałem być w zarządzie ośrodka, dużo rzeczy chciałem. Uważałem wtedy, że wyjście z drelichów mnie nobilituje. Żądałem zaufania i denerwowało mnie, kiedy okazywano mi nieufność. Stresowało mnie to i popełniałem mnóstwo wykroczeń. Chciałem być domownikiem na siłę, na wyrost. Kiedy ktoś, jak ja, leczy się z narkomanii, jest rzeczą ważną, aby wykształcił w sobie tzw. poczucie domownika.
Cóż to jest owo poczucie?
Jest to funkcjonowanie w ośrodku nie na zasadzie nakazów i zakazów, lecz w wewnętrznym przekonaniu, że robi się coś dobrze, że jest to uczciwe i szczere. Człowiek uczciwy i szczery pracuje w ośrodku dla siebie i innych – jak w domu.
Kiedy zacząłem ośrodek traktować jak dom?
Dokładnie nie wiem. Pamiętam, wracałem z przepustki (z Poznania). Nie było mnie trzy dni. Byłem zmęczony i rozdrażniony. Kiedy wysiadłem z pociągu (w Opolu), pomyślałem sobie: ťNareszcie wracam do siebieŤ. Potem szedłem do ośrodka piechotą, było ciemno i z daleka widać było światła w dworku. Byłem szczęśliwy, że wracam.
Innym razem wychodziłem z dworku i na ganku leżał zmięty papier. Spieszyłem się i w biegu podniosłem go i wsadziłem do kieszeni. Wieczorem wyrzuciłem ten papier do kosza na śmieci. Teraz, kiedy się nad tym zastanawiam, myślę, że o wewnętrznym poczuciu domownika decydują takie właśnie sprawy: podniesiony machinalnie śmieć, czy zadowolenie z powrotu do domu.
Jest taki moment w leczeniu, kiedy stają się takie zachowania naturalne. Ale nie tylko to decyduje o byciu domownikiem. Wiem, że mam się istotnie zmienić, żeby się wyleczyć. Mam w sobie wiele złych cech charakteru i wiele zaburzeń w zachowaniu. Nazywam sobie wszystkie te cechy po imieniu.
Jestem zarozumiały, arogancki, wybuchowy, uszczypliwy. Mam kompleks niskiego wzrostu i wiele innych kompleksów. Wiem, że w tej chwili jestem człowiekiem,’który dalej może brać. Od jakiegoś czasu boję się ćpania. Dokładnie pamiętam życie, jakie prowadziłem. Mam świadomość leczenia, trudu, jaki podjąłem i wierzę, że zaowocuje mi to w przyszłości. Jestem domownikiem, jest mi ciężko, ale wiem, że ośrodek jest jedynym miejscem na ziemi, w którym chcę być.”
III
„Dlaczego chcę tu być?
To jest jedyne miejsce, w którym mogę zacząć się zmieniać, gdzie mogę stać się normalną dziewczyną. Nie chcę stąd wyjechać, bo nie mam gdzie wracać, nie mam żadnych szans. Tam mogę jedynie jeszcze bardziej wpaść w bagno, w którym byłam tylko trochę. Nie chcę być szmatą, nie chcę być taka, jaka byłam. Nie chcę już oszukiwać, nie chcę wykorzystywać. Chcę być taka jak większość innych ludzi. Chcę być tutaj, bo w okresie, gdy mam zacząć się zmieniać, musi ktoś mną kierować. A tutaj właśnie są tacy ludzie, którzy mogą mi pomóc.
A poza tym ja wierzę w Pana, Panie Marku.
Co zrobiłam?
Pozornie nic. Jednak przez te dni, przez które tu jestem, uświadomiłam sobi;e, że naprawdę ja nie jestem taka, jaką sobie siebie wyobrażałam. Naprawdę to jestem słaba, strasznie wpływowa i jedyne rzeczy, które przyjmowałam, to były rzeczy złe.
Wiem teraz, że nie potrafię rzeczy, które każda dziewczyna w moim wieku potrafi. Nie umiem zadbać chociażby o porządek wokół siebie. Poza tym zaczęłam poważnie podchodzić do nauki i pracy. Staram się nie odpuszczać sobie.
Co chcę robić?
Chcę zacząć się zmieniać. Chcę mieć możliwości poznania życia nie tylko od strony, którą już troszeczkę poznałam. Chcę nauczyć się żyć tak, jak się żyć powinno. Nauczyć się robić cokolwiek wokół siebie, nauczyć się pracować, chcę zacząć się uczyć, chcę mieć wgląd w swoje reakcje. Chcę mieć dom, którego mi zawsze brakowało. Chcę nauczyć się dawać coś od siebie, a nie tylko brać od innych.
Chcę być samodzielna.”
Okres bycia domownikiem niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwo: zbyt szybkie, nieadekwatne do rzeczywistego stanu, poczucie siły i bycia wolnym już od nałogu człowiekiem. Często związane ono jest z samym faktem utrzymywania abstynencji. Dla wielu z nich, niezdolnych do życia bez narkotyku nawet przez parę dni, jest to wspaniały sukces, który powoduje zachłyśnięcie się poczuciem, że jednak można. Przypomina to sytuację kierowcy z „Ceny strachu”, który dowiózł wreszcie do celu niebezpieczny ładunek nitrogliceryny, ale wracając zapomina o jakiejkolwiek czujności, przestaje się kontrolować.
Wiemy, co było dalej…
Narkoman po kilku udanych przepustkach, pozytywnych ocenach grupy, zaczyna tracić czujność, zadowala się paroma osiągnięciami, zapominając, jak wiele jeszcze ma do zrobienia, przestaje dostrzegać dalsze kierunki swojego działania, nie rozumiejąc tego, że trzeba czasu na utrwalenie się wykształconych zaledwie postaw. Muszą one uleżeć się na nim jak nowe buty, które przy próbie dłuższego marszu mogą zacząć boleśnie uwierać i wtedy zamieni je z ulgą na stare, zniszczone i brzydkie – ale wygodne.
Niektórzy domownicy po 8-9 miesiącach pobytu chcą już wyjeżdżać, uważają, że świetnie dadzą sobie radę w nowym życiu. Tymczasem wiele spraw muszą jeszcze sobie pogłębić; uelastycznić pewne postawy, popracować nad swoją sferą emocjonalną, nauczyć się tolerancyjności, życzliwości, pozbawić egocentryzmu, wykształcić prawidłowe mechanizmy obronne w tych wszystkich sytuacjach, które rozwiązywali dotychczas działką narkotyku.
W tym okresie narkomani zacieśniają kontakty z domem rodzinnym i z wychowawcami, z którymi indywidualnie, mając lepszy wgląd w swoje wnętrze i umiejąc zwerbalizować swoje problemy, rozwiązują wiele spraw. Na psychoterapiach również zabierają już często głos, umieją trafnie i krytycznie oceniać wiele sytuacji i postaw, nie mają oporów przed otwarciem się w grupie.
Domownik, jeżeli wszystko przebiega prawidłowo, nabywa cech pozytywnych, które stawiają go wysoko w hierarchii społeczności i przybliżają dzień, w którym będzie mógł dostąpić zaszczytu stania się monarowcem, co jest najwyższym stopniem wtajemniczenia podczas całego pobytu w domu Monaru.
Zanim to jednak nastąpi, społeczność musi takiego człowieka jednomyślnie wytypować do trzeciego etapu, zwanego monarowskim. Omówienie przez społeczność domownika, który kandyduje do bycia monarowcem, jest bardzo skomplikowane, wymaga udziału wszystkich mieszkańców: kadry i młodzieży. Czasem przyjeżdżają także na to omówienie przyjaciele z innego domu Monaru.
Jeżeli pierwsze dwie fazy nauki życia można by porównać do zdobywania magisterium, to trzeci etap jest ubieganiem się o doktorat. Człowiek, który pretenduje do miana monarowca, staje przed społecznością i zostaje poddany bardzo krytycznej i drobiazgowej ocenie. Kryterium oceny stanowią listy pozytywnych i negatywnych cech – oczywiste, że kandydat nie może już mieć jakiejkolwiek cechy negatywnej, musi natomiast wykazać się co najmniej kilkoma pozytywnymi. Jeżeli społeczność ma wątpliwości – człowiek ten musi jeszcze poczekać, ponieważ decyzja powinna być jednomyślna.
Wysoki poziom wymagań w stosunku do monarowca podyktowany jest tym, ze uzyskując ten status może on sam stanowić o sobie i jest już jakby na obrzeżach społeczności. Danie człowiekowi samodzielności w działaniu wystawia go na próbę konfrontacji własnych sił z narkotykami, które z zewnątrz są znacznie większym zagrożeniem niż w konfrontacji podczas pobytu w domu Monaru, w bardzo ścisłej więzi z grupą. Grupa ma świadomość, ze od tej pory jeden z nich wychodzi spod, bądź co bądź opiekuńczych i ochraniających skrzydeł społeczności. Na zewnątrz monarowiec jest jak saper, który, jak wiadomo, myli się tylko raz w życiu.
Monarowiec
Pedagogikę pierwszej i drugiej fazy nauki życia w Monarze można porównać do uczenia się prostego różnicowania: to jest dobre – a to złe, to białe – a to czarne.
Jest to tworzenie podstawowego kośćca, wokół którego narasta warstwa bardziej skomplikowanych zachowań, nastawień, postaw tworzących się w fazie bycia domownikiem.
Domownicy muszą wykształcić w sobie zachowania prospołeczne, niwelując jednocześnie złe cechy osobowości, lub ucząc się panować nad nimi, hamować negatywne tendencje, zwalczać przemożną chęć zrobienia zła. W języku Monaru nazywamy to opanowywaniem rzutów psychopatycznych.
Faza bycia monarowcem jest najbardziej skomplikowanym etapem. Dwie poprzednie są bardzo ciężkie, ale dużo prostsze. Monarowiec musi zacząć działać na podstawie dotychczasowych doświadczeń, posługując się już własnym wyczuciem, intuicją i mechanizmami przystosowawczymi, które wykształcił w trakcie pobytu w Monarze. Jest to bardzo trudne zadanie, gdyż dotychczas we wszystkich nie znanych lub krytycznych sytuacjach zdawał się na sposób myślenia społeczności, miał jakby białą laskę, którą mógł się posługiwać, idąc po omacku naprzód. Potem otworzyły mu się oczy, ale laski nadal używał do podtrzymywania chwiejnego kroku.
Monarowiec ma tylko oczy. Laskę musi przekazać innym i odtąd jest samodzielny i zdany praktycznie na siebie. Jest z nim tak, jak z dzieckiem, które puszcza się po raz pierwszy matczynej sukni i chwiejąc się próbuje postawić swój pierwszy krok.
Człowiek na tym etapie zdaje sobie z tego sprawę.
I
„Rok temu przyjechałam do ośrodka. Trudno ogarnąć ilość zmian i ogrom wydarzeń, jakie zaszły w tym czasie w moim życiu.
Czy przypuszczałam, wobec dwunastoletniej narkpmańskiej stagnacji, że dwanaście miesięcy w domu Monaru może aż tak wiele?
Chyba nie. Od dwóch miesięcy jestem monarowcem. Jest to ostatni etap, myślę, że najtrudniejszy. Właśnie on jest egzaminem, sprawdzianem mojej uczciwości. Teraz widzę wyraźnie, że aby dojść do pełnej uczciwości, do wyrobienia w sobie tzw. poczucia, nie można przejść przez życie tutaj letnio. Trzeba być głęboko zaangażowanym w to, co się robi, dawać z siebie maksimum zawsze i we wszystkim. Właśnie po roku taka postawa zaczyna procentować. (…)”
II
„Wiem, że robię jeszcze całą masę błędów, że nie potrafię często trafnie ocenić sytuacji, nie potrafię samodzielnie rozwiązywać problemów i proble-mików, które muszę się nauczyć rozwiązywać samodzielnie. (…)”
III
„Boję się nadal wyjścia na zewnątrz, boję się ludzi, brak mi większej odporności na stresy, muszę stać się samodzielna, nauczyć się konsekwencji, samodyscypliny. (…)”
Monarowiec z założenia powinien dążyć do rozwiązywania swoich problemów własnymi siłami. Nie dzieje się to, oczywiście, od razu, od chwili przejścia do nowego etapu, jest to także umowna forma wspięcia się na wyższy szczebel drabiny prowadzącej do normalnego funkcjonowania. Monarowiec musi przedstawić całej społeczności swój program działania i wywiesić go do wglądu w sali terapeutycznej, aby każdy z członków społeczności mógł zawsze spytać go, czy przypadkiem nie błądzi, bo np. wydaje się, że teraz nie realizuje tego, co sobie założył.
Oto przykład takiego programu:
„Przedstawiam program, który realizowany przeze mnie konsekwentnie pomoże mi oddalić się od choroby, którą zowią narkomanią.
1.
Nauka
* Przygotowywanie się i zdanie matury oraz egzaminów wstępnych na studia.
2.
W miarę moich możliwości i umiejętności pomaganie ludziom dotkniętym wymienioną chorobą
1. Trzy dni w tygodniu współpraca z Domem Monaru w Ostrołęce.
2. Współpraca z Punktem Konsultacyjnym w Białymstoku.
3. Inne działania.
3.
Rodzina
1. Uczestniczenie we wszystkich ważniejszych uroczystościach rodzinnych (imieniny, święta, rocznice).
2. Pomaganie w zwykłych codziennych obowiązkach domowych (załatwianie różnych spraw w urzędach, przyzwyczajanie się do stania w różnych kolejkach).
3. Inne działania, które pozwolą na odbudowanie wiarygodności i zaufania.
4.
Rozwijanie swoich zainteresowań
1. Uczęszczanie na interesujące mnie imprezy kulturalne, częściej niż dotychczas.
2. Nawiązywanie kontaktów z ludźmi-środowiskami, nie będącymi narkomanami.
5.
Praca nie tylko fizyczna dla ośrodka w Zaczerlanach
1. Piętnowanie i ośmieszanie postaw narkomańskich nie licujących z ideałami Monaru.
2. Pomoc młodszym przyjaciołom w rozwiązywaniu ich problemów i wyjaśnianiu różnych wątpliwości.
3. Pomaganie w rozwoju i formowaniu kształtu gospodarstwa.
4. Odciążanie i pomaganie wychowawcom (wyjazdy na przepustki z domownikami, wyjścia z nowicjuszami poza teren ośrodka, do lekarza).
6.
Dążenie do samofinansowania się
* Wykonywanie dorywczej pracy zarobkowej (różne prace zlecone).
Niniejszy program nie jest ostateczny, gdyż przez cały czas będę udoskonalał go i poszukiwał najbardziej korzystnych i optymalnych rozwiązań, które nauczą mnie normalnego życia bez strzykawki”.
Zachowany jest więc czynnik kontroli społecznej, ale wybór sposobów funkcjonowania, metod realizowania, zamierzeń i hierarchia celów należą do danego człowieka. Ma on wolną rękę i zaufanie niejako na kredyt. Jeśli grupa zorientuje się, że monarowiec zszedł na manowce, informuje go o tym wprost podczas sesji terapeutycznej. Musi on wtedy wytłumaczyć motywy i racje, które kryją się za piętnowanymi przez grupę zachowaniami. Program monarowca zakłada realizację celów, które umożliwią mu łagodne wejście do społeczeństwa, dlatego też przedkłada się funkcjonowanie na zewnątrz domu nad działanie wewnątrz.
Grupa musi się przyzwyczaić, że człowiek ten rzadziej bywa w domu, jest często na przepustkach, kontaktuje się z ludźmi z zewnątrz. Nieraz w grupie pojawia się agresja, że oni muszą utrzymywać go, że to nie hotel itp. Trzeba niekiedy długo i cierpliwie tłumaczyć im, że aby wtopić się w otaczającą rzeczywistość trzeba ją poznać, polubić i znaleźć tam swoje miejsce.
Monarowiec musi trenować na zewnątrz, choć trudno mu jest przestawić się na inny tok myślenia i działania. Często ideały wyniesione z domu nie przystają do zasad, jakimi kierują się ludzie z zewnątrz. Następują spięcia, łamią się wyobrażenia o idealnym życiu, pojawia się nieuchronny proces konformizacji.
Monarowiec nie przetrwałby tego wszystkiego bez oparcia w domu Monaru, który jest dla niego źródłem energii, z którego czerpie siły do walki o przystosowanie się do normalnego życia.
Trzeci etap trwa – tak jak i etap domownika – jeden rok. W tym czasie trzeba znaleźć na zewnątrz pracę lub szkołę, wiedzieć, gdzie będzie się mieszkać i z czego żyć. Przepracować swój stosunek do rodziców, starać się zrozumieć ich postępowanie i uodpornić się na sposób ich reagowania; wreszcie umieć zagospodarowywać swój czas wolny. Innymi słowy, monarowiec musi nauczyć się żyć, kochać życie i fascynować się jego przejawami, gdyż tylko to jest jedynym zamiennikiem zdolnym konkurować z narkotykami.
Bez nauczenia młodego człowieka brania życia, nie możemy nawet marzyć o wyrwaniu z niego kolca narkomanii. Będzie on tkwić w nim utajony i prędzej czy później przebije się, uszkadzając delikatną powlokę okrywającą kruchą, nową postać człowieka.
W trzecim etapie nauki życia monarowiec powinien opierać się na pokładach dobra tkwiących w każdym, a więc i w nim, dobra, które uczynnią się po zdjęciu warstwy narkomanii i zaburzeń zachowania. Nie jest to bynajmniej spekulacja psychologiczna. Młody człowiek wyzwolony z oków nałogu potrafi zdziałać wiele dobrego, staje się czuły, otwarty, umie korzystać ze swoich naturalnych zdolności i cieszy się nimi. Dziewczyna, która jest już rok u nas, tak to opisuje:
„Kilka dni temu odbył się mój ślub. Wspaniałe wesele w moim drugim domu, wśród wspaniałych ludzi, moich przyjaciół. Nie wiecie, co to znaczy dla narkomanki, która biorąc narkotyki już dawno pogrzebała nadzieję na szansę stworzenia sobie normalnego życia, w normalnej rodzinie, przy boku męża. Teraz tę szansę mam. Mam wspaniałego męża, którego kocham, w październiku urodzę dziecko, i wiem, że zrobię wszystko, aby siebie i ich ocalić przed zmorą narkomanii (…).
Nie wiecie również, co znaczy zobaczyć łzy szczęścia u swoich rodziców, którzy przez dwanaście lat patrzyli na powolną agonię własnego dziecka.
Co znaczy móc kochać, nie znając żadnych głębszych odczuć przez dwanaście lat.
Co znaczy wreszcie móc, jak każdy normalny człowiek, zwyczajnie pójść do lasu na grzyby (…).”
Raz naciśnięty guzik wyrzutni dobra z głębi osobowości człowieka powoduje, że początkowe dobro czyni dobro następne. Tworzy się reakcja łańcuchowa czynów pozytywnych, które jakby uniemożliwiają przebicie się zła. Dobro izoluje przed złem.
Im więcej działań szlachetnych, tym prędzej dotrze do nas informacja zwrotna o tych działaniach, w postaci: to wspaniały chłopak, jaka interesująca dziewczyna, tym większa gwarancja trwałego sukcesu i bezpowrotne odsunięcie widma nawrotu nałogu.
Zawsze musimy jednak pamiętać o tym, że żaden, najdoskonalszy nawet program nie może uchronić od ewentualności nawrotu i zaczęcia brania. Doświadczenie uczy, że jeśli weźmie się narkotyki w krótkim okresie od zakończenia nauki życia, lub jeśli przerwie się pobyt i wróci do nałogu, istnieje mała szansa, że szybkie, powtórne przyjęcie do domu Monaru przyniesie pozytywny skutek.
Powrót do nałogu jest jak rozerwanie się butli z gazem. Zalutowanie jej jest niemożliwe, bo nie wytrzyma ciśnienia gazu. Trzeba ją wymienić na nową. Narkoman, który powraca do nałogu, nie ma siły rozpoczynać od nowa wszystkich etapów, brakuje mu motywacji do takiej walki o życie.
Przypominam sobie chłopca, który opuścił dom i wziął. Przyjechał po dwóch dniach i błagał o powtórne przyjęcie. Był już domownikiem, miał za sobą 11 miesięcy pobytu i sporo zasług. Grupa postanowiła złamać zasadę i powtórnie przyjąć go. Wszyscy, łącznie ze mną, ulegli złudzeniu, że jemu uda się walczyć od początku.
W Monarze nigdy nie ustawiamy spraw sztywno, każdy przypadek jest niepowtarzalny i indywidualny.
Niestety, nie wytrzymał nawet pół dnia. Ubrany w drelichy pracował samotnie w polu przez 3 godziny, grupa odizolowała się od niego. Musiał przecież być obciążony jakimś zadaniem, wykazać, że bardzo chce żyć. W czasie pierwszego śniadania poszedł do lasu i bez słowa zniknął. Grupa, z którą był zżyty, stanowiła już czołówkę – prawdopodobnie uświadomił sobie, jak wiele stracił w stosunku do niej, że nie dogoni ich, że zaczyna wszystko od początku. Wybrał śmierć, a młodzież, która była świadkiem tego dramatu, jeszcze raz przekonała się, że nie ma innej drogi wyjścia niż ta, którą wybrali przychodząc do Monaru. Być może chłopak ten przetrwa rok. Będzie mógł wtedy ubiegać się o powtórne przyjęcie.
Rok dla narkomana, który bierze, jest dalszym kopaniem grobu o kilka metrów głębszego. Istnieje potworny mechanizm, który – niestety – funkcjonuje u narkomanów. Trzeba odbić się kolejny raz od dna, doświadczyć nieprawdopodobnych cierpień i upodleń, aby dojrzeć do chęci prawdziwej, podkreślam prawdziwej, walki z nałogiem. Poprosiłem chłopaka, który leczy się u nas powtórnie, aby spróbował opisać dzień wyjazdu i to, co działo się potem. Napisał krótko:
„Minęła noc, zaczął się normalny dzień w ośrodku. Godzina jedenasta, cała nasza, trójka decyduje się na wyjazd, zabierają się z nami jeszcze dwie osoby. Jedziemy ćpać. Świadomie wracamy w bagno. W ośrodku podobało mi się, ale poza tym nic, nie chciałem się leczyć.
Agata – bierze.
Andrzej – prawdopodobnie nie żyje.
Władek – siedem lat więzienia.
Ja – po rocznym ćpaniu (dwie zapaści, paraliż, parę lat wyroku) zdecydowałem się na ponowną próbę leczenia.”
Są w domach Monaru ludzie, którzy rozpoczęli na nowo program życia i. udaje im się na razie zupełnie nieźle. Czy oznacza to jednak trwały sukces?
Nie mógłbym tego teraz jednoznacznie powiedzieć. Wiem natomiast, że jest im teraz w dwójnasób trudno, bo kiedyś potknęli się i złamali nogę, mają więc tendencję do potykania się, boją się, co będzie, jeśli… Ten lęk przed samym sobą, przed mechanizmem, który kiedyś bezbłędnie zadziałał: „Mam to gdzieś, liczą się tylko narkotyki” – nie pozwala długo tym ludziom spać spokojnie. Muszą oni zwielokrotnić wysiłki, aby pokonać barierę własnej słabości. Poprzeczka osiągnięć u tych ludzi musi być stawiana dużo wyżej niż u innych.
Wielu ludzi pozostaje w Monarze po ukończonym dwuletnim pobycie. Z reguły proponuję to ludziom, u których intuicyjnie wyczuwam silne skłonności powrotu do nałogu. Wielu terapeutów na całym świecie tworzy programy działania z narkomanami na całe ich życie, przypieczętowując tym niejako oficjalne stwierdzenie, że trudno byłoby im funkcjonować samodzielnie, więc muszą być pod opieką.
W Monarze też tak jest w niektórych przypadkach. Pewni, nie wszyscy, podkreślam, neofici pracujący ze mną muszą jeszcze przez wiele lat być pod kontrolą naszej organizacji. Nie sądzę, żeby w czymkolwiek ich to deprecjonowało. Przeciwnie, praca w Monarze nobilituje ich, dodaje im sił poprzez fakt, że mogą być przydatni dla innych, ratować od śmierci i koić cierpienia swych niedawnych kolegów od ćpania.
Neofici najgłębiej rozumieją tragedię narkomanów, mają naturalną zdolność traktowania swych byłych przyjaciół jako ludzi cierpiących. Profesjonaliści wiedzą, jak należy postępować z narkomanami, mają zespół wyuczonych reakcji: od współczucia, poprzez zainteresowanie, do przyjaźni. Neofita po prostu ich czuje i oni czują jego i tego nie nauczymy się od nich, na czele ze mną. Tkwi to w neofitach przez fakt ich dawnego nałogu i zwycięstwa nad nim.
Zawodowy psycholog mógłby w tym miejscu odnieść wrażenie, że bez przeżyć narkotycznych nie można być skutecznym.w pracy z narkomanami. Nic bardziej błędnego. Nie musimy być eks-narkomanami, żeby ich rozumieć i pomagać im. Trzeba tylko mieć autentyczną zdolność empatii i chcieć pomagać innym bezinteresownie i do końca.
Ludzie, powołani niejako przez powinność lekarską do szczególnie głębokiego, ludzkiego spojrzenia na te sprawy, traktują często narkomanów jedynie jako przypadek medyczny, co nie znaczy, że jest to niezgodne z przysięgą Hipokratesa.
Wiem jednak, że w przypadku narkomanów czysto medyczne podejście nie zdaje egzaminu. Są lekarze, którzy to rozumieją-nie wątpię w to.
Chciałbym w tym miejscu przypomnieć postać nieżyjącego już doktora Zbigniewa Thille, wspaniałego człowieka i lekarza, który autentycznie rozumiał złożoność problemu narkomanii i pomagał wielu młodym ludziom. Do dziś krążą wśród narkomanów legendy na temat tego szlachetnego w swych działaniach człowieka.
Zbliżyliśmy się do końca naszych rozważań o systemie Monar. Zdaję sobie sprawę z tego, że to, co opowiedziałem Państwu, nie wystarcza do nauczenia się zasad naszego działania. Potrzebne jest do tego doświadczenie, które można nabyć jedynie poprzez fakt uczestnictwa w codziennym życiu narkomanów w domach Monaru, uczestnictwa z równymi prawami i obowiązkami.
Razem z moimi wspaniałymi przyjaciółmi, którzy zdecydowali się pomagać narkomanom, podjęliśmy taką próbę, a wspólne działanie i wymiana doświadczeń pomagają nam dążyć do coraz skuteczniejszych, mam nadzieję, oddziaływań na ludzi, którzy nam zaufali.
Jednocześnie pragnę zachęcić do współpracy z nami tych wszystkich, którzy chcieliby włączyć się w nasz program pomocy ludziom cierpiącym. Tylko eksperyment uczestniczący jest warunkiem zrozumienia zasady systemu Monar, który powstał w wyniku doświadczeń i który, jak się wydaje, znajduje potwierdzenie w wielu programach terapeutycznych dla narkomanów stosowanych na całym świecie.
Zamiast posłowia
I
10 VI 83 r. godzina 3.00 rano
„Drogi…
Długo zastanawiałem się czy napisać, ale w końcu zdecydowałem się. Myślę, że nie nakręcę cię i będziesz spokojnie czytał te bazgroły. Z charakteru pisma a myślę, że i z treści domyślisz się, że jestem zaćpany. Zresztą domyślasz się, że na wolności nie mógłbym nie ćpać. To zrozumiałe, chociaż ćpanie zdobywać i organizować jest coraz trudniej.
Trzymaj się tam mocno, zaciskaj zęby i siedź tam jak najdłużej. Wiem, że będzie ci teraz szczególnie – a myślę że nie tylko tobie – trudno, gdyż za kilka dni już będą zielone główki, ale pamiętaj musisz przetrwać ten sezon i chociaż wiem że dla ciebie sezon to cały rok ale wiesz dobrze jak działa mak zielony na kanały. Pamiętaj NIE WARTO.
Siedź tam, jesteś już bardzo długo, czas wszystko zmienia, każdy dzień działa tam na twoją korzyść, ale tam w ośrodku – tutaj gdzie ja jestem – czas to każda chwila, godzina, dzień i miesiąc… bliżej grobu. Jak łatwo jest radzić, pocieszać, argumentować, być rozsądnym – wydawało by się… jeżeli nie idzie O siebie samego. Sobie najbardziej pomóc jest wielką sztuką, umieć sobie pomóc, tak prawdziwie pomóc.
No cóż ja już mam ponad miesiąc ciągu… głód… walka o przetrwanie ile tygodni a może godzin, kto to wie – w Mławie, miesiąc,temu zmarł kolejny kolega – przedawkował.
I to czekanie kto będzie następny, kto przeżyje sezon, kłopoty, rodzice, milicja, nakazy pracy, straszne, rzeczywistość jest zupełnie inna tam w ośrodku.
Wy już pomału zapominacie jak wygląda rzeczywistość, a muszę ci przypomnieć, że jest PRZERAŻAJĄCA… brak pieniędzy, głód, zdobywanie ćpania, niebezpieczne wpadki (MO) i ewentualność niespodziewanej śmierci. Taka jest moja rzeczywistość w której żyję – której nienawidzę, a w której żyć muszę bo jestem za słaby by wyrwać się z tego piekła. Podziwiam Cię za siłę, za to że wytrzymujesz, że chcesz, że masz odwagę – trzymaj się dalej – nie daj się…, jeżeli masz siły jeszcze to walcz, walcz do końca, aż do szczęśliwego zwycięstwa.
Pozdrawiam cię, gorąco całuję…
Napisz do mnie jak żyjesz, jak Ci jest w ośrodku, kto wyjechał, kto przybył, co się dzieje?
Chciałem już zakończyć list, ale jakoś nie mogę, pisząc mam dziwne wrażenie, jakbym rozmawiał z Tobą. Bardzo często wracam myślami, wspomnieniami do ośrodka i wiesz dziwna sprawa ale jakoś – pomimo, że było mi, tam bardzo źle, smutno i samotnie – to jednak z łezką w oku wspominam te chwile tam spędzone.
Wczoraj byłyby trzy miesiące – gdybym nie wyjechał. Trzy miesiące by mi minęły. Trzy miesiące abstynencji. Szkoda żałuję.
Gdybyś wiedział jak śmiesznie żyję, w jakiej okropnej nędzy psychicznej, ubóstwie, bagnie, syfie, nie wiem jak to nazwać, bo gorzej niż nic nie uda mi się do niczego porównać.
Skończył się sen o innym wymiarze o pełni życia o szczęśliwej krainie ułudy o pełnym głębokim mistycznym przeżywaniu rzeczywistości. To co daje mi narkotyk teraz ba, żeby to było od teraz, ale tak już jest od wielu lat – to tylko błoga fizyczna, prymitywna egzystencja.
Nic nie boli, szybko mijający po kopie ból i to wszystko. Żadnych radości, żadnego zachwytu nad pięknem zachodzącego słońca tylko żal, smutek, gorycz i ta straszna samotność.
Samotność której nie mam już siły znosić, jestem już coraz słabszy, coraz uboższy, pusty, wyzbyty z wszelkich wyższych uczuć, niezdolny do miłości, ofiary – tylko oczekiwanie wypełnia całe moje jestestwo, kiedy w końcu na mnie przyjdzie kolej.
Jedynym pragnieniem (bo pragnień już nie mam, a chyba i marzeń też) – jest by w miarę bezboleśnie i szybko umrzeć.
Na głód już sobie nie pozwolę, żaden psychiatryk, żadne odtruwanie nie wchodzi już w grę. Z chwilą gdy zabraknie mi ćpania to będzie już mój koniec…
Napisz do mnie – proszę Cię, chociaż kilka słów… b. proszę… Nie mam nikogo… jestem coraz bardziej samotny, tracę kontakt nawet z samym sobą… moje życie wewnętrzne praktycznie już nie istnieje… Samotność, została mi samotność – jedyna moja przyjaciółka… która jest mi tak przerażająco wierna, że nie uda mi się tego wyrazić – nigdy…
Chciałoby się krzyczeć. O samotność – obyś była mi samotna… nic… ale krzyk już tu nic nie pomoże.
Zresztą człowiek, który cierpi nie mówi już nic, albo prawie nic a na pewno nie krzyczy.
…jeszcze raz pozdrawiam Cię, proszę trzymaj się aż do zwycięstwa i pozdrów wszystkich tych, którzy Ci dobrze życzą
Hey!”
II
Montreal 27 I 1983
„Kochani!
Ja naprawdę jestem bydlę i minął już rok z kawałkiem, a ja dopiero teraz zdobyłem się, żeby usiąść i napisać parę słów. Prawdę mówiąc, którejś nocy słuchając radia a w nim „Wish you were here” PINK FLOYD, co nierozerwalnie kojarzy mi się z Monarem i Wami, nie wiem dlaczego, ale tak jest, próbowałem dodzwonić się do Was, niestety bezskutecznie. Muszę się przyznać, że Głosków, Monar, czubek Kotan – niepowtarzalny zupełnie przypadek. Pani Małgosia, oczywiście nieuleczalna idealistka za co, muszę przyznać szczerze (i platonicznie) ją kochałem – tak! Kochałem.
Wojtuś, Jola i cała reszta tzw. kadry choć przez pewien okres mojego pobytu wydawało mi się, że my wszyscy toksycy z Głoskowa stawaliśmy się kadrą dla innych – to coś za czym tęsknię. Za jedno chcę Wam podziękować – za to, że nauczyliście mnie pewnej dyscypliny, za to, że nauczyliście mnie pracować. Nawet nie wyobrażacie sobie jak mi pomogliście.
W tej chwili wydaję się być innym człowiekiem. Pracuję dużo, bo muszę. A teraz dwa słowa do załogi Monaru: Słuchajcie mnie wszyscy toksycy! Ten człowiek, który przed wami siada dwa razy w tygodniu i zachowuje się jak oszołom jest nieuleczalnym przypadkiem. Wszyscy o tym wiemy, tak, że nie myślcie sobie że jestem pod takim jego wpływem, że nie wiem co mówię. Wiem doskonale. Tylko dzięki temu, że to taki wariat jeszcze jesteście z nim i myślę, że gdyby zaczął nosić biały fartuch, krawat i operować regułkami z książek od psychologii klinicznej dawno byśmy wszyscy ze mną na czele – na to przysięgam – gotowali słomę – dawno już was wszystkich by tam nie było, ani mnie tutaj. Zaufajcie mu, jestem pewien że się to opłaca i wielokrotnie w momentach kiedy czuję się po prostu źle przypominają mi się chwile z Monaru – i to pomaga!.
Trzymajcie się ciepło. Kiedyś wpadnę Was odwiedzić.
Jacek”
Jeszcze kilka uwag o profilaktyce
Moje wcześniejsze uwagi, które miałem przyjemność Państwu zaprezentować w poprzedniej części niniejszego szkicu, dotyczyły jednej sfery naszej działalności – pracy z ludźmi już poważnie uzależnionymi i temu problemowi jest głównie poświęcone to opracowanie.
Zajmując się narkomanami w działalności terapeutycznej zastanawiamy się jednak także nad podłożem zjawiska i nad tym, co mamy dalej robić, aby zmniejszyć ten tragiczny pochód ku śmierci, do którego dołączają się coraz to nowi młodzi ludzie.
W naszych rozmowach z narkomanami, rodzicami, na spotkaniach z pedagogami i innymi ludźmi często poruszamy sprawy dotyczące zapobiegania narkomanii. Zdajemy sobie sprawę, że w tej chwili, wobec znikomych możliwości terapeutycznych, małej liczby miejsc, gdzie narkomani mogliby wychodzić z nałogu, uwaga nas wszystkich powinna skoncentrować się również na skutecznej profilaktyce.
Monar prowadzi taką działalność, ja sam opracowałem kilka broszur* poświęconych tej sprawie, uczestniczę także w wielu spotkaniach w różnych środowiskach, na których przedstawiam naszą propozycję próby stworzenia zapory przed epidemiologicznie wręcz szerzącą się narkomanią, zataczającą coraz szersze kręgi.
Niejednokrotnie miałem okazję publicznie zabierać głos w tej kwestii, dlatego też, aby już nie powtarzać się, krótko raz jeszcze scharakteryzuję Państwu naszą koncepcję wypracowaną na drodze kontaktów z samą młodzieżą – uzależnioną i tą jeszcze nie zarażoną – bo oni sami właśnie dużo mówią nam o tym, dlaczego sięgają po narkotyki, albo mają ochotę to zrobić.
Wydaje się, że podstawowy błąd w działaniu naszym – ludzi dorosłych – tkwi często w postawieniu młodego człowieka w gąszczu zakazów i nakazów ograniczających w poważnym stopniu szansę wyboru, utrudniających samodzielne opowiedzenie się w życiu, szukanie drogi życia metpdą własnych prób i błędów. Nie potrafimy wyczuć, gdzie jeszcze konieczna jest nasza pomoc, nieraz ingerencja (nie poprzez karanie, ale partnerską rozmowę), a gdzie zaczyna się już obszar indywidualności młodego człowieka, w którym powinien on samodzielnie poszukiwać i realizować siebie.
Naturalnymi atrybutami młodości są optymizm, energia, entuzjazm, ruchliwość i ciekawość życia. Ile z tych wspaniałych cech potrafimy nieraz brutalnie stłamsić swoją nieufnością wobec naszych dzieci, prezentując im nasze nieciekawe, ponure postawy konformizmu, malkontenctwa, odbębniania obowiązków, traktowania życia jako pasma jego udręk i wyrzeczeń.
Czy potrafimy cieszyć się życiem, zarażać ich tą radością, ukazywać sens życia poprzez nasze sensowne działania i cele?
Nasz świat, tak naprawdę, jest przecież nieraz bardzo smutny, sami jesteśmy w nim zagubieni; powtarzając często, że życie jest bez sensu, jest koszmarem, zarażamy ich jakimś tragicznym pesymizmem i pustką. Nieraz próbujemy wypełnić tę pustkę, wmawiając na siłę sobie i próbując wmówić im, że szczytem szczęścia i możliwości człowieka jest wybudowanie własnego domku czy kupno mebli.
Metodycznie i z uporem zapełniamy nasz świat i ich świat przedmiotami, rzeczami, wszelkim dobrem, wytyczając tym jakże ubogi zakres możliwości realizowania udanego życia, którego synonimem staje się dobrobyt.
Oni często tego nie czują, są zbuntowani, ale jednocześnie pozbawieni możliwości poszukiwania, a że nie znają dróg alternatywnych, ich protest jest jałowy. Są zdegustowani, sfrustrowani, a jednocześnie zbyt leniwi, zbyt zahamowani w swej aktywności (jakże często wyręczamy nasze dzieci – my jesteśmy robolami – a one używają owoców naszej pracy), nie mają umiejętności konstruktywnego działania.
Ci młodzi ludzie, których nauczyliśmy tylko brać od nas – sami nie będą umieli nic znaleźć. Miotają się między odgórnym niejako wartościowaniem, którego nie akceptują, a brakiem konkretnego, własnego punktu zaczepienia, opartego na samodzielnym działaniu, które daje poczucie własnej wartości, możności i siły. Taki człowiek będzie szukał potwierdzenia w nieformalnych grupach społecznych, a nie znajdując atrakcyjnej – w subkulturze, np. narkomanów.
Nasza koncepcja stawia na samą młodzież. Wychodzi przeciwko niepokojącym, szerzącym się wśród polskiej młodzieży, postawom. Oto one: życzeniowy stosunek do otoczenia, egoizm, cynizm, marazm. Szerzy się styl życia narzucony przez wyalienowaną młodzież, która – wobec spadku atrakcyjności form instytucjonalnego, organizacyjnego i społecznego oddziaływania – ma coraz większą siłę przebicia.
Musimy zdać sobie sprawę z tego, że wszelkie działania odgórne, dyrek-tywne, tradycyjne, np. z pozycji zastraszenia czy zakazu nie zdają egzaminu. Sami pedagodzy, a wiem to na podstawie rozmów z nimi, zauważają, że rozumienie młodzieży, jej potrzeb, problemów i oczekiwań jest niepełne i zniekształcone przez powierzchowność kontaktów, brak zaufania i autentycznych więzi.
Musimy odważnie spojrzeć prawdzie w oczy – nie zrozumiemy ich i nie pomożemy im, jeżeli nie stworzymy warunków ku temu, aby oni sami wyszli do nas z tych podziemi i zakamarków, w jakich skryli się przed nami.
Nie mogąc dotrzeć do pewnych niedostępnych nam obszarów, dajmy młodym tę możliwość, bo tylko oni sami rozumieją się najlepiej, bo tylko oni mogą do siebie nawzajem dotrzeć, dojść do spraw, od których dzieli nas, dorosłych, bariera.
Janusz Korczak napisał: „Wszystkie problemy dotyczące młodzieży powinny być rozwiązywane tylko z jej uczestnictwem”.
Koncepcja profilaktyki Monaru opiera się zasadniczo na młodzieży, na działaniach wewnątrz niej, gdzie stałaby się ona przedmiotem, a nie podmiotem wychowania. Chcemy ratować młodzież jej własnymi rękami, organizować ją w grupy zdolne przeciwstawić się epidemii narkomanii. Wiemy już, że spłyceniem i tylko jednym z aspektów narkomanii jest tzw. moda na ćpanie. Jest pewnie tak, że nie ma po prostu atrakcyjniejszej mody i nie rozbudzono w niej innej ciekawości.
Modelując ruch Monar wzięliśmy pod uwagę oczekiwania i nastawienia młodzieży, a także jej naturalne skłonności. Czynnikami atrakcyjnymi naszych grup młodzieżowych są: samodzielność w działaniu, swoboda w wyborze celów i form aktywności, ważna misja społeczna do zrealizowania, nietradycyjny model działania. Więzi rodzinne i społeczne uległy rozluźnieniu, młodzi ludzie spragnieni są przyjaźni, ciepła, zrozumienia. Sądzę, że młodzieżowy ruch Monaru może stworzyć im płaszczyznę przynależności i odnalezienia się.”
Ty zaraziłeś ich narkomanią
9 października 2013